Nie ma miejsca na krytykę. Cenzura jako odzwierciedlenie i uzasadnienie przemocy państwa

Prezentujemy przekład tekstu There Can Be No Critique. Censorship serves as the mirror and justification for state violence autorstwa Judith Butler, pierwotnie opublikowanego w Boston Review w grudniu 2023 roku. Dziękujemy osobie autorskiej i pismu za możliwość publikacji przekładu.
W cieniu ludobójczej przemocy w Gazie i wobec uciszania debaty na kampusach, nie ma już większego znaczenia, że ja, jak również inni, nie zgadzałom się ze wszystkimi argumentami podnoszonymi przez niektóre grupy studenckie po 7 października. Kiedy na łamach London Review of Books przedstawiłom swoją krytykę języka wykorzystywanego przez Harvard Palestine Solidarity Committee, uczyniłom to w duchu rozmowy. Nie spodziewałom się, że ich punkt widzenia zostanie wykluczony, ani też nie potrafiłom przewidzieć ogromu napastowania i doxxowania1, z którymi się spotkają. Wciąż jest jednak czas, aby bronić prawa tych studentów, jak również prawa wszystkich studentów, do wyrażania swojej opinii bez obawy przed przemocą i odwetem.
Stoimy dzisiaj w Stanach Zjednoczonych wobec najpoważniejszego od czasu maccartyzmu kryzysu wolności akademickiej. Zarzut antysemityzmu jest wykorzystywany do uciszania protestów w sposób, który powinien być alarmujących dla wszystkich, którzy troszczą się nie tylko o wolność słowa w przestrzeni publicznej, ale i na uniwersytetach. W momencie, w którym nawet żądanie zawieszania broni jest określane jako antysemickie, tylko ci, którzy wspierają totalną wojnę Izraela przeciwko palestyńskiej populacji w Gazie, mogą nie bać się tej łatki. Mylenie antysemityzmu z antysyjonizmem wspiera jedynie ekstremalne formy cenzury. Tym, którzy wciąż sprzeciwiają się izraelskiej przemocy, która przyniosła [do grudnia 2023 roku – JS] śmierć 18.000 mieszkańcom Gazy, odbiera możliwość wyrażania moralnego i politycznego oburzenia, jak również obrony podstawowych zasad wolności słowa i sprawiedliwości politycznej. Jeśli tylko poważyć się nazwać zabijanie formą totalnej destrukcji, naznaczonej ludobójczymi intencjami, lub po prostu ludobójstwem – jak określiło to ostatnio 800 prawników – zostaje się oskarżonym o antysemityzm. Co więc znaczy wypowiadać się przeciwko ludobójstwu i spotykać się z cenzurą? Znaczy to, że możliwa do obrony jest jedynie mowa broniąca niesprawiedliwości.
Gdy izraelscy generałowie, ze wsparciem prezydenta Herzoga, stwierdzają, że w Gazie nie ma cywilów (w czym pobrzmiewa echo niesławnego „nie ma czegoś takiego jak Palestyńczycy” Goldy Meir), przygotowują grunt do pełnego uniewinnienia za masakrę cywilów w Gazie. Jeśli nie ma cywilów, to z samej definicji nie może być śmierci cywilów, żadne zbrodnie wojenne nie mogą zostać popełnione, a każdy mord jest uzasadniony. „Nie” w „nie może być śmierci cywilów” zapowiada i usprawiedliwia logikę anihilacji. „Nie” wydarza się i „nie” może być oprotestowywane. Odrealnianie śmierci łączy się z cenzurą wszystkich głosów, które nazywają to co się dzieje ludobójstwem, albo nawet zbrodnią wojenną, głosów, które wzywają do zawieszenia broni. Nie ma się co dziwić, że grupy studenckie powstają i łączą się w małych i wielkich protestach przeciwko tej obrzydliwej logice i kampanii mordu, która się na niej opiera. Ci, którzy sprzeciwiają się tym demonstracjom, nazywając je „antysemickimi” spłycają, nadużywają i instrumentalizują zarzut, który powinien być wykorzystywany wtedy, kiedy jasne przykłady antysemityzmu pojawiają się w antysyjonistycznej retoryce. Te, z kolei, powinny być odrzucane, ponieważ każda forma rasizmu powinna być odrzucana. Tak też powinno być z chrześcijańsko-nacjonalistycznym antysemityzmem, który wspiera syjonizm, a którego nie krytykuje Netanyahu. Dlatego też właśnie w tym momencie jesteśmy wszyscy wezwani, aby zapytać się, w jaki sposób cenzura, doxxing i zastraszanie nie tylko powstrzymują – lub kryminalizują – publiczne potępienie zbrodni przeciwko ludzkości, ale również pomagają uzasadnić rzeź.
Co paradoksalne, zdarza się, że z zadziwiającą przewrotnością, ci którzy protestują przeciwko ludobójstwu są sami oskarżani o ludobójcze intencje. Tak było w przypadku pytań zadawanych 7 grudnia prezydentce University of Pennsylvania Liz Magill i prezydentce Harvardu Claudine Gay przez republikańską polityczkę Elise Stefanik. Jej pytania składały się z licznych wątpliwych założeń, takich jak to, że pewne wyrażenia zawierają w sobie ludobójcze intencje, zamiast zastanowienia się nad ich miejscem w ruchu emancypacyjnym. Intifada, zazwyczaj tłumaczona z arabskiego jako „powstanie” oznacza dosłownie „być wstrząśniętym” albo „otrząsnąć się”. Należy ją rozumieć jako ruch, który odmawia pasywności wobec kolonialnej przemocy, jako próbę strząśnięcia kajdan kolonialnej władzy. Jest to wezwanie do palestyńskiej jedności. Czy koniecznie implikuje to ludobójczą przemoc? Nie. Rzecz jasna, niektórzy mogą być przekonani, że skolonizowani, kiedy się wyzwolą, obrócą się przeciwko swoim kolonizatorom z mściwymi, ludobójczymi intencjami. Przekonanie nie jest jednak pewnością – a taka przemoc nie będzie miała miejsca, jeśli powiedzie się radykalna dekolonizacja. Jeśli furia intifady skierowana będzie przeciw kolonialnej władzy, to dekolonizacja przyniesie inną emocję: wyzwoleńczą radość, uwolnienie z pęt, które tylko zaciskały się przez 75 lat ich narzucania. Wystarczy tylko zapytać się, czy Palestyńczycy woleliby ponieść śmierć z ręki nieżydowskich oprawców, by zorientować się, że tym, przeciwko czemu występują, jest przemoc państwa.
Nie bez powodu Gay zawahała się wobec pytania, czy Harvard potępi nawoływania do ludobójstwa Żydów. Pytanie to zakłada bowiem, że każdy, kto żąda „intifady” albo skanduje „od rzeki do morza”, wypowiada ludobójcze intencje, albo, co gorsza, stanowi konkretne zagrożenie dla życia izraelskich Żydów, bądź Żydów w ogóle. Stąd też pytania powinny zatrzymać się w tym punkcie, a ukryte w nich założenia powinny zostać wydobyte na wierzch. Zamiast tego, zostały one ze sobą spojone, a „intifada” czy też „od rzeki do morza” zostały, bez chwili namysłu, zrównanie z nawoływaniem do mordu na Żydach, a wezwanie do wyzwolenia zostało uznane za groźbę antysemickiej przemocy. Pułapka jest zastawiona, gdy wyklucza się możliwość poddawania w wątpliwość podejrzanych założeń. Jej straszliwą konsekwencją jest to, że nie ma miejsca na krytykę izraelskiej maszyny śmierci, na wystąpienie przeciwko niej, które nie byłoby od razu traktowane jako nawoływanie do przemocy czy wręcz zwerbalizowana groźba przemocy. Każda prezydentka miałaby prawo zawahać się wobec takiego pytania, ponieważ ten, kto je zadaje, ustawił za jego pomocą serię fałszywych założeń i wątpliwych powiązań. Po rezygnacji Magill, prezydentka Gay stoi wobec etycznego wyzwania: może albo wystawić się na podejrzenia zakładania tożsamości między oporem wobec izraelskiej przemocy i ludobójczymi intencjami, albo stać się narzędziem wyparcia i cenzury. Jej przeprosiny nie napawają optymizmem. Jakąkolwiek decyzję ostatecznie podejmie, będzie miała ona znaczny wpływ na przyszłość uniwersyteckich wolności i wolności wypowiedzi.
Na uniwersytetach zastanawiamy się nad założeniami stojącymi u podstaw pytań, które sobie zadajemy. Jeśli utracimy tę krytyczną umiejętność i zniknie ona z naszych sal wykładowych i życia publicznego, będzie to oznaczało naszą porażkę wobec siebie i naszych studentów. Cenzorzy są agresywni i niebezpieczni: jesteśmy cancellowani, tracimy swoje pozycje, stajemy się ofiarami medialnej nagonki. Bez przekonania wielu z nas po prostu ulega presji, aby podpisać się pod schematycznymi potępieniami Hamasu. To strach. Krytyczny namysł zniknął, a przymus demonstrowania moralnego oburzenia stał się formą moralnego terroru.
Pozycja Gay była od początku podkopana poprzez zgodę na doxxowanie studentów i niezdolność do wsparcia ich podstawowych praw do gromadzenia się i wolnego wyrazu. Oczywiście była też i wciąż będzie krytykowana przez syjonistów za to, że nie podjęła interwencji mającej na celu szybsze i brutalniejsze zamknięcie Harvard Palestine Solidarity Committee. Wysiłek ich uciszenia pomógł zainicjować falę cenzury na kampusach, działającej zarówno formalnie, jak i nieformalnie. Cenzura ta nie tylko pozwala trwać kampanii mordu na Palestyńczykach, ale służy również jako jej lustrzane odbicie i uzasadnienie. Państwo Izrael uciszyło palestyńskie życie, a deklaracje solidarności z palestyńskim oporem (rozumianym jako coś większego i starszego niż Hamas) również są uciszane. Jedno wymaga drugiego, ponieważ wojnę przeciwko cywilom da się wygrać tylko, jeśli (a) społeczność międzynarodowa uważa, że cywile są jedynie ludzkimi tarczami lub terrorystami oraz (b) otwarta, publiczna krytyka tych założeń, razem z innymi obrzydliwymi uproszczeniami, może być ucięta. Innymi słowy, bezkarne zabijanie na taką skalę wymaga kampanii cenzury ucieszającej wszelkie wypowiedzi słusznie nazywające i sprzeciwiające się zabijaniu, opowiadające historię zabijania i strukturalnej przemocy wbudowanej w samo państwo.
Nie tylko studenci Harvardu znajdują się w sytuacji, w której ich wypowiedzi są zniekształcane w odbiorze publicznym, a ich życie staje się areną doxxsowania i napastowania. Wypowiedzi wszystkich studentów opierających się utożsamianiu antysyjonizmu z antysemityzmem, a w zasadzie wszystkie wypowiedzi starające się nazwać ludobójczą przemoc po imieniu, są tego celem. Studenci są napastowani, oferty zatrudnienia zostają wycofane, profesjonalne aspiracje są wykolejane i niszczone, a ich zdolność przetrwania wobec okrutnych oskarżeń niesie za sobą psychiczną cenę, o której tylko oni będą mogli (pewnego dnia) opowiedzieć.
Gdyby chwila obecna była mniej naznaczona strachem i nienawiścią, moglibyśmy pochylić się nad ważnymi pytaniami. Czy Hamas to grupa terrorystyczna, czy też ruch zbrojnego oporu? Czy kiedy studenci bronią Palestyny, to wzywają do dekolonizacji, końca przemocy ze strony państwa Izrael, czy też cieszą się ze śmierci Izraelczyków? Czy moglibyśmy ich o to zapytać? Czy zależy nam na tym, żeby się dowiedzieć? Czy też, jak czynimy to teraz, powinniśmy przejść od razu do wniosku, że emancypacja Palestyny to śmierć Izraela, podczas gdy być może to właśnie tędy droga do nowych form kohabitacji, opartych na jednym lub dwóch państwach, albo też zupełnie nowych formach współrządzenia? Mój polityczny sojusz pozostaje z ruchem Boycott, Divestment and Sanction, którego nieprzemocowe narzędzia i cele pozostają w zgodzie z moimi przekonaniami. Być może jednak warto zapytać tych, którzy bronią Hamasu jako ruchu zbrojnego oporu o to, jak widzą jego miejsce w historii walki o wyzwolenie i jakie warunki (jeśli jakiekolwiek) muszą zostać spełnione, aby broń została złożona. Jedną oczywistą odpowiedzią jest to, że przemoc państwa Izrael musi się skończyć. Jeśli przemoc państwa Izrael jest warunkiem możliwości zbrojnego oporu, to jej koniec bez wątpienia wytworzy nowe polityczne warunki i okoliczności.
W moim eseju z LRB spierałom się ze stanowiskiem Harvard Palestine Solidarity Committee, że „jedynie apartheidowy reżym jest odpowiedzialny” za mordercze ataki Hamasu na izraelskie cele. Sądziłom, że „jest mylnym tak dzielić odpowiedzialność i nic nie powinno usprawiedliwiać obrzydliwych rzezi, których dokonał Hamas”, i nie sądzę, żeby było sensownym nazywać przemoc Hamasu przemocą Izraela, ponieważ Hamas ma własny plan. Decyzja podjęcia zbrojnego oporu jest decyzją, za którą należy brać odpowiedzialność. Można by wręcz powiedzieć, że uznawanie przemocy Hamasu za nic innego jak tylko powrót izraelskiej brutalności do domu odbiera sprawczość tym Palestyńczykom, którzy zdecydowali się chwycić za broń. Nie są oni nośnikami odwrotności izraelskiej przemocy, ale podmiotami działającymi we własnym imieniu i z własnych powodów – tak przynajmniej zakładam. Mimo to, studenci mają na pewno racje, twierdząc, że nie byłoby potrzeby powstania, gdyby nie wciąż trwająca okrutna przemoc kolonialna kierowana przeciwko oblężonym i wysiedlonym.
Takie rozważania ledwo dają się wypowiedzieć, a co dopiero stać się przedmiotem dyskusji, wobec obecnej, historycznej sytuacji. Palestyńskie życia są niszczone w Gazie i każdy Palestyńczyki będzie opierał się tej destrukcji. Jeśli stawiają opór, a my wraz z nimi, nie czyni to nas poplecznikami Hamasu, a jedyni otwartymi przeciwnikami ludobójstwa.
Chciałobym więc przeprosić i postawić sprawę jasno: studenci mają pełne prawo sprzeciwiać się sposobom, na który prasa opisuje „konflikt”, przeciwko temu, w jaki sposób 7 października staje się fałszywym punktem wyjścia dla publicznej debaty, jakby nie było przed tym dniem siedemdziesięciu pięciu lat okupacji, więzienia, wysiedlenia i kradzieży ziemi. Nie musimy zgadzać się ze wszystkim, co mówią, by jednoznacznie potępić sposób, w jaki padli ofiarą ruchu syjonistycznego w Stanach Zjednoczonych. Mają prawo mówić, stawać przeciwko niesprawiedliwości i być słyszanymi (jak również uczestnikami uczciwej debaty) w przestrzeni publicznej. Cenzura ich głosów jest pod każdym względem nieakceptowalna, ponieważ wymaga milczenia w obliczu okrutnych ataków na życie Palestyńczyków i odmawia uznania kampanii mordu, którą prowadzi obecnie Izrael, za część dłuższej historii pozbawiania narodu palestyńskiego podstawowych praw do ich domów, ziemi i wolnej od przemocy przyszłości opartej na politycznym samostanowieniu.
Cenzura jest zawsze narzędziem słabych. Posługuje się władzą, to prawda, ale przyznaje, że sprawy wyrwały się spod kontroli tych, którzy nią władają. Cenzura jest wykorzystywana przez tych, którzy chcą pozbyć się punktu widzenia, o którym nie chcą słyszeć. Przyznaje temu punktowi widzenia wielką moc, ponieważ, być może, wie, że głośny sprzeciw wobec niesprawiedliwości może zgromadzić tych, którzy wciąż mają odwagę widzieć, nazywać i opierać się grozie tego, co się dzieje. Cenzura może wywołać strach przed cenzorem w sercach tych, którzy postrzegają jej działanie jako kulturowe skrzydło przemocy wobec Palestyny. Zawsze jednak znajdą się tacy, którzy odmówią zamknięcia i uciszenia przez cenzora, których wrażliwość jest poruszona przez cenzora i jego ciężką rękę. Dołączymy więc do tych, którzy wierzą, że studenci Harvardu mieli prawo mówić otwarcie, sprzeciwiać się niesprawiedliwości i zwracać uwagę na długą historię przemocy, która znalazła swoją kulminację w tym straszliwym momencie.
Uniwersytety powinny być miejscami, w których można uczyć się o takich perspektywach, w których studenci czują się na tyle swobodnie, by wypowiadać niezgodę, w których dyskusja nad zaletami ich podejść jest mile widziana. Jest tyle spraw, o których powinniśmy teraz rozmawiać, w tym też o tym, jak ci z nas, którzy pozostają przywiązani do zasady nieprzemocy mogą odegrać aktywną rolę w walce o prawa do wypowiedzi i krytykę fałszu. Cenzura to bat autorytaryzmu. W dobie wzrastających ataków na demokrację rolą administratorów uczelni powinna być obrona prawa do wypowiedzi, szczególnie wtedy, gdy atmosfera jest napięta, język kruchy, a oskarżenia o przemoc odbierają miejsce namysłowi i debacie. Zakaz oporu wobec niesprawiedliwości to nakaz znoszenia jej dalej. Może potrzebujemy porozmawiać o sprawiedliwości? Uniwersytet miałby wówczas szansę odzyskania reputacji miejsca otwartego namysłu. Czy możemy wysłuchać naszych studentów? Jeśli tak, to istnieje nadzieja na to, że uniwersytety staną się miejscami nauki i dostarczą nam, profesor(k)om, nowej lekcji skromności.
Tłumaczenie: J. Szpilka
Korekta przekładu: Teresa Fazan