Andrzej Marzec, „Widmontologia Teoria filozoficzna i praktyka artystyczna ponowoczesności” – recenzja
Myśl zwana ponowoczesną kojarzy się z podważaniem autorytetów i tradycji. Przekonanie to nie jest jednak do końca słuszne. Według jej zwolenników nigdy nie dochodzi do biernej recepcji tego, co powiedziane lub zapisane, w jego źródłowej formie i znaczeniu, bez żadnych zmian oryginału, w związku z czym sens danego tekstu nie istnieje już w pełni. Ale mimo to myślenie kształtuje się zawsze w odniesieniu do dawnych przekazów. Podobnie nasze poznawanie rzeczywistości opiera się na pewnym odziedziczonym sposobie rozumienia, który jednak nie jest taki sam, jak w niedostępnej już chwili powstania. Obecność tego, co przekazywane, okazuje się tym samym nieobecnością. Ten paradoksalny stan Jacques Derrida (1930–2004) określał metaforycznie mianem widma.
Derrida był myślicielem światowej sławy. Jego popularność w szerokich kręgach nie jest tak duża jak Michela Foucaulta czy kiedyś Jeana-Paula Sartre’a, mimo to trzeba przyznać, że wywarł on bardzo duży wpływ na kulturę i humanistykę. Pojęcie dekonstrukcji weszło na stałe do współczesnego słownika, nie tylko akademickiego. Z kolei termin différance (tłumaczony zwykle jako „różnia”) należy do kluczowych kategorii w naukach humanistycznych. W Polsce znajomość koncepcji Derridy nie jest powszechna. Dotyczy to zwłaszcza jego późniejszej twórczości i idei takich jak dissémination („rozplenienie”) czy hantologie („widmontologia”, „hantologia”, „spektrologia” i in.). Ta druga wiąże się z wydaną w 1993 roku książką Widma Marksa (Spectres de Marx, Editions Galilée, Paris 1993). Między innymi na niej opiera się Andrzej Marzec w publikacji Widmontologia. Teoria filozoficzna i praktyka artystyczna ponowoczesności (Bęc Zmiana, Warszawa 2015).
Książka Marca, doktora filozofii i adiunkta na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, jest ciekawym i wartościowym przykładem, jak współcześnie oddziałują na siebie akademicka filozofia i kultura. Z jednej strony zostaje w niej opisany wpływ pewnej koncepcji teoretycznej na działalność artystyczną. Z drugiej zaś jest to praca naukowa – tzn. prezentująca wyniki badań, a nie tylko luźną refleksję – w której próbuje się zrozumieć dzisiejszą rzeczywistość, za jej przejawy obierając książki, filmy czy muzykę. Jak pisze autor: „Staram się ukazać widmowy charakter współczesnej kultury, która pogrążając się w melancholii, nie może się rozstać z tym, co odeszło”, a dalej: „Mam nadzieję, że zwrot widmowy, zapoczątkowany przez Derridę w naukach o kulturze, pozwoli skomplikować stereotyp «jałowej kultury wyczerpania»” (s. 15). Czym jest ta widmowość – jako filozoficzny klucz do rozumienia aktualnych realiów oraz jako forma relacji człowieka ze światem? Marzec próbuje wyjaśnić omawianą koncepcję i uzasadnić jej słuszność.
Na początku wato zauważyć, że Widmontologia jest napisana żywym językiem, tekst jest lekki, a przy tym wyrazisty. Czasem dochodzi do zbytniego nawarstwienia epitetów, a niektóre metafory wydają się dość niezręczne – być może trudno się tego ustrzec na prawie 300 stronach. Książka poza Wstępem dzieli się na trzy rozdziały: Koniec, Metafizyka i melancholia oraz Widma. Każdy z nich składa się z niedługich fragmentów, w których przedstawiane są odmienne tematy. Takie rozdrobnienie bardzo ułatwia lekturę, która jest dzięki temu szybka i nienużąca. Jednak rodzi też ono wątpliwości: czy nić przewodnia tekstu nie staje się zbyt luźna? Czy pewne sformułowania nie są zbyt często powtarzane? Czy nie cierpi na tym również styl – przez kolejne parafrazy i dookreślanie tych samych wątków w ramach nowych treści? Przede wszystkim jednak – czy jest możliwe wydobycie ogólnej tezy, która miała być dowiedziona?
We Wstępie autor przedstawia główny cel pracy, czyli wprowadzenie Derridiańskiej koncepcji widma zarówno do dyskursu filozoficznego, jak i do opisu współczesnej kultury. Po pierwsze, będzie chodziło o ukazanie kresu metafizycznej tradycji Zachodu, której krytycy nie są już zdolni do wiary w byt absolutny i obiektywne poznanie. Po drugie, sztuka najnowsza okaże się przesiąknięta tęsknotą za czymś ni to obecnym, ni to nieobecnym; determinuje ją pragnienie niemożliwe do zrealizowania, które w związku z tym musi być – świadomie lub nie – przepracowywane w formie żałoby. Metaforyczna kategoria widma będzie w obu przypadkach służyła jako klucz interpretacyjny. Jak się dowiadujemy, takie podejście wynika z wrażenia, „że nie tylko teksty artystyczne, ale także podmiot, idee i sama rzeczywistość nie stanowią spójnych, odrębnych i całkowicie niezależnych bytów” (s. 16) – są właśnie widmami.
Główny tekst książki Marzec zaczyna od rozważań o końcu, bo – jak pisze – „współcześnie myślimy oraz tworzymy na gruzach i ruinach metafizyki obecności” (s. 14). Fenomen myślenia wobec kresu wiąże się z „funeralnymi nastrojami zmierzchu, utraty, przemijania, śmierci, żałoby, nostalgii i niepokoju” (s. 20), pokłosiem tragedii drugiej wojny światowej i Holokaustu oraz zimnej wojny. Te nastroje objawiają się w różnych formach: kresu metafizyki (Martin Heidegger), utraty aktualności przez pojęcie człowieka (Michel Foucault), końca możliwie bezpośredniej rzeczywistości, tzn. niewypartej całkowicie przez symulakry (tj. pozory; Jean Baudrillard), kresu racjonalności w społeczeństwie i polityce (Theodor W. Adorno i Max Horkheimer, Jürgen Habermas), a z drugiej strony upadku totalitaryzmów i końca historii dzięki globalnej demokracji oraz wolnemu rynkowi (Francis Fukuyama), katastrofy wojny nuklearnej itp. Poza wymienionymi w nawiasach Marzec przedstawia – trzeba zauważyć, że dość pobieżnie i sprawozdawczo – wielu innych myślicieli, którzy opisywali takie wizje, w tym Ulricha Becka, Jeana-François Lyotarda, Odo Marquarda, Gianniego Vattimo, Paula Virilio czy Slavoja Žižka. Owi reprezentanci „filozofii funeralnej”, która według autora przenika współczesne teorie, nie starają się już poznać Prawdy czy obcować z Bytem. Ich refleksja ma polegać na odprawianiu swego rodzaju „rytuałów pogrzebowych” – jest to bowiem „jedyny możliwy sposób uprawiania myśli po końcu” (s. 21). Nie przyświeca jej już ani ideał źródłowego logos, który nadawałby sens próbom zrozumienia człowieka i świata, ani pełnego logos jako zwieńczenia wszelkiego namysłu. Refleksja stała się słaba i melancholijna, ale dzięki temu jest autentyczna i pozbawiona złudzeń.
Autodestrukcja filozofii była do przewidzenia (por. System immunologiczny i odporność teorii, s. 53–58), jednakże współczesne głoszenie jej kresu okazuje się nową wersją dogmatyzmu. Myślenie nie ma końca, bo zawsze czerpie z odziedziczonego zbioru przeszłych rozważań, tak jak adresatowi listu zawsze pozostaje coś do dopowiedzenia, bo nie zna dokładnie intencji nadawcy i kontekstu wysyłki (por. Niedoręczone przesyłki i ekonomia pocztowa, s. 45–47). Dzisiejsza filozofia, a ogólniej teoria o charakterze funeralnym chce pożegnać tzw. metafizykę obecności, która usiłowała zanegować fenomen przemijania – nigdy się z nią jednak nie rozstanie. Próbuje bowiem uchwycić widmo własnej śmierci, opierając się na równie widmowym (bo pochodzącym z niedostępnej przeszłości) dziedzictwie pojęć. W ten sposób filozofia jest jakby w zawieszeniu, stanowiąc dla samej siebie tajemnicze widmo, niemające ani początku, ani kresu. Według Marca współczesne teorie mogą tylko w nieskończoność oczekiwać własnej śmierci, skoro język wyraża idee domagające się uobecnienia. Dzięki takiej świadomości przemijania lęk wobec końca i funeralny nastrój łagodnieją, gdyż okazują się tak samo widmowe jak wywołujący go namysł.
W rozdziale drugim autor dokładniej wyjaśnia, czemu metafizyka obecności przestała budzić zaufanie dwudziestowiecznych filozofów oraz jak do tego doszło. Poprzez metaforę światła, które towarzyszy pojawieniu się w świecie oraz przeciwstawia się grobowej ciemności, zostają ukazane dwa momenty dziejów: narodziny (źródłowość) i śmierć (kres). Składają się one na motyw przewodni całej książki – kwestię czasu. To czas, a ściślej uświadomienie sobie złudzeń dotyczących rozumienia go, przyczynił się do klęski filozofii poszukującej obecności. Jednak filozofowie funeralni również zanegowali przemijanie – różnorodność miała ulec ujednoliceniu w chwili kresu czy śmierci. Jako alternatywę Derridiańska widmontologia postuluje, by uczestniczyć w tradycji, nie prorokując jej końca, lecz powtarzając mowy pogrzebowe, a więc przyswajając tęsknotę za tym, co nieosiągalne, radykalnie inne, nigdy nieobecne. Refleksja tego rodzaju jest „pełnym melancholii odprowadzaniem odchodzącej, a zatem bezpowrotnie przemijającej rzeczywistości; właśnie dlatego jest pełna pozbawionych ciała pojęć, idei, duchów, dusz, bezcielesnych fragmentów oraz pozostałości po materialnym życiu, które sama nieustannie opłakuje” (s. 105). Podobnie współczesna kultura żegna się z sensem, którego być może nigdy nie było, po którym pozostaje tylko pragnienie i nostalgiczny żal.
Zdaniem Marca (za Derridą) filozof pragnący rzeczywiście rozumieć, a nie zawładnąć tym, co dla niego niepojęte, powinien nauczyć się „gościnności bezwarunkowej”. W takim otwarciu na inność nie może traktować tego, co go nawiedza, jako trwałej i uchwytnej obecności; musi ono pozostać skryte we mgle. Tak bowiem wygląda poznawanie czasowej rzeczywistości – jest ona dziedzictwem, którego pierwotnego sensu, przeznaczenia ani wpływu na nas nie umiemy pojąć. Źródłowość, absolut i tożsamość są więc widmami, co jednak nie podważa ich tajemniczości, a w związku z tym ludzkiej potrzeby prawdy.
Antydogmatyczna gościnność wobec tego, co inne i niepoznawalne, okazuje się jedyną możliwością relacji ze światem nieopartej na zawładnięciu. Taka – jak powie Derrida – sprawiedliwość dotyczy według Marca nie tylko ponowoczesnej filozofii, ale również sztuki. W rozdziałach drugim i trzecim autor opisuje wiele ciekawych przykładów, które interpretuje w przekonujący sposób. Wykazuje, że artyści zaczęli szukać możliwości życia z widmami, czy to przeszłości, czy przyszłości. Omawia np. filmy Michaela Hanekego, w których intruz o nieznanym pochodzeniu zaburza spokój domowników; tego nawiedzenia przez coś obcego, często zapowiadającego śmierć, nie można zignorować. W podobnym ujęciu Marzec przedstawia m.in. filmy Davida Lyncha, prace Jessiki Sue Layton i Eve Dent, apokaliptyczny nurt literatury science fiction, prozę W.G. Sebalda, Stanisława Lema i innych, muzykę spod szyldu wytwórni Ghost Box czy utwory Michała Jacaszka. Także popkultura i realia społeczno-ekonomiczne opierają się według niego na widmowości oraz rezygnacji z ideałów („pokolenie melancholii”, zjawisko „retromanii”). Przegląd ten jest rozległy, ale przez to wydaje się niestety chaotyczny. Wybór jest przy tym arbitralny, a mimo to autor sugeruje, że stanowi dobrą reprezentację ogółu dzisiejszej kultury. Niniejszy zarzut sięga jednak dużo dalej – a skoro już się pojawił, to od niego rozpocznę komentarz krytyczny. Niezależnie bowiem od tego, że książka jest udanym przedstawieniem i wykorzystaniem widmontologii, nie sposób przemilczeć kilku jej słabości.
Po pierwsze – generalizacja. Marzec wymienia szereg współczesnych myślicieli, jednak sprowadzenie ich rozważań do wspólnego mianownika nie jest wcale oczywiste. Autorowi udaje się wykazać, że łączy ich wątek bliskości kresu – ale czy można do jednego worka wrzucać teorie Baudrillarda i Fukuyamy, za mniej istotną uznając różnicę ich nastrojów? Przede wszystkim jednak omówieni myśliciele stanowią tylko część zachodniego życia intelektualnego, tak samo jak artyści – współczesnej sztuki. Mało przekonujące jest przedstawianie funeralizmu jako czegoś powszechnego. Nie brakuje dziś przecież pozytywistów czy racjonalistów wierzących w ciągły postęp cywilizacji, utopistów lub defetystów o najróżniejszych poglądach politycznych oraz myślicieli religijnych, stroniących od fatalizmu czy nihilizmu.
Z powyższym wiąże się zarzut chyba poważniejszy: Marzec bezrefleksyjnie przyjmuje potoczną wizję dziejów filozofii jako postępowych. Historycy idei często poddają się heglowskiemu duchowi (!) i zarysowują obraz coraz większej emancypacji wobec dogmatów. W skrócie: od Platona, największego doktrynera, przechodzimy przez chrześcijańskie średniowiecze do Kartezjusza, racjonalizmu i empiryzmu, potem do naiwnego, ale laickiego Oświecenia, Kanta, który już prawie w pełni wybudził się z dogmatycznej drzemki, wreszcie Marksa, Freuda i Nietzschego. Ci ostatni rzekomo jako pierwsi dostrzegli fałsz metafizyki obecności, dzięki czemu w XX weku myśl wyswobodziła się z immanentnych ograniczeń. Marzec wprost takiego ciągu nie przedstawia, ale co i raz można napotkać sformułowania typu „nikt wcześniej” czy „wtedy wydawało się”. Przytoczę jedno zdanie: „Przez długi czas filozofowie utrzymywali, że idee są nieśmiertelne” (s. 34) – którzy filozofowie? Czy naprawdę wszyscy aż do niedawna? Taki ogląd dziejów myśli jest rażąco jednostronny. Nie uwzględnia Heraklita, sceptyków czy epikurejczyków, Michela de Montaigne’a, francuskich libertynów czy włoskich pisarzy renesansu, a znając ich, trudno wątpić, że dogmatyzm nigdy nie był totalny (notabene na takie ujęcie nie zgodziłby się chyba Derrida).
Niedocenianiu przeszłości towarzyszy wywyższenie teraźniejszości. Trudno powiedzieć, czy jest ono wynikiem uproszczonej wizji historii czy odwrotnie. W każdym razie Marzec paradoksalnie głosi coś – i stanowi to zarzut fundamentalny – co za Derridą poddał krytyce: swoisty koniec historii. W ostatnim akapicie drugiego rozdziału stwierdza: „Migotliwą wielością widma kładą kres toczonemu od wieków, beznadziejnemu filozoficznemu konfliktowi sobowtórów – czyli walce obecności z nie-obecnością – których nie sposób doświadczyć w rzeczywistości śladów” (s. 178). Czy faktycznie świadomość, że możemy myśleć jedynie o śladach, zostaje zwolniona z myślenia o byciu? Ślad jest przecież zawsze zjawiskiem pośredniczącym, nie wiemy, co go zostawiło. Jego tajemnica, czyli niemożliwość określenia statusu ontycznego widm, skazują nas raczej na permanentne trwanie w owym konflikcie. Myślenie, w tym metafizyka, nie kończy się, jesteśmy zatem wciąż zawieszeni między przeszłością i przyszłością, obecni między dwiema nieobecnościami.
Poza trzema wymienionymi można by wskazać kilka pomniejszych wątpliwości. Omówienie przekładu słowa hantologie – zamieszczone dopiero w połowie książki i dość niespodziewanie – pozostawia niedosyt. „Widmontologia”, podobnie jak „różnia”, nie tylko gubi sens oryginału, ale też może zniechęcać potencjalnych czytelników Derridy jako dziwaczny neologizm (być może najlepiej byłoby pozostawić hantologie bez tłumaczenia). Z innej strony nieprzekonujący jest wizerunek Nietzschego jako niszczyciela metafizyki, nihilisty i głosiciela końca. Takiej interpretacji wymyka się choćby problem tzw. wiecznego powrotu, którego pominięcie wydaje się znaczące. Niejasny jest też sens nawiązań do psychoanalizy. Filozofia funeralna i metafizyka obecności są obrazowane jako sposoby przepracowywania traumy. Czy jest to tylko metafora (skądinąd dobra i ważna dla Derridy), czy powinno się rozumieć tę diagnozę dosłownie, jakby refleksja była efektem wypierania przez ego pewnych zjawisk (co sugeruje przykład Platona przeżywającego śmierć Sokratesa – por. Platon i czarne słońce, s. 83–105)? Jeszcze inna wątpliwość dotyczy zastosowania widmontologii: w Widmach Marksa istotny jest wymiar polityczny, a Derrida rozwija tam koncepcję sprawiedliwości. Tymczasem Marzec aspektom społeczno-politycznym poświęca bardzo mało miejsca i raczej bez odwołań do konkretnych sytuacji. Pomijając fakt, że byłoby to ciekawe w kontekście Polski, mało przekonujące jest przedstawienie widmowości całej współczesnej kultury na podstawie wybranych teorii, a tym bardziej w większości niszowych zjawisk sztuki. Widmo jako temat dzieła jest czymś innym niż widmo jako wymagające ujawnienia dziedzictwo – ten drugi aspekt został przez Marca zaniedbany. Kontrowersyjne jest również gwałtowne oskarżenie idei i pojęć (s. 166–169), a wręcz odrzucenie ich na rzecz świata materii, cielesności (nawet jeśli faktycznie ta ostatnia była i jest przedmiotem ataków). Derrida z pewnością nie negował sensu refleksji pojęciowej. Redukcja bytów intelektualno-językowych do iluzorycznych esencji jest wątpliwa, zwłaszcza że wówczas znaczenie kategorii différance czy widma także zostaje podważone.
Powyższe zarzuty, nie zmieniają ogólnie pozytywnego wrażenia z lektury książki Marca. Zresztą do polemiki zachęca sam autor: „gest kończenia stanowi raczej otwarcie i zaproszenie do postawienia kontrsygnatury” (s. 286). Jest to oczekiwanie zgodne z widmontologią, o tyle też praca zyskuje na wiarygodności. Jej wartość polega również na tym, że wprowadza do polskiego życia intelektualnego koncepcję dobrze znaną Zachodowi. Bardzo cenne jest omówienie późnej twórczości Derridy – dotychczas raczej słabo rozpoznanej. Proponowane interpretacje współczesnej rzeczywistości są ciekawe i przekonujące, choć – nie można o tym zapominać, co niestety przydarza się Marcowi – dotyczą jej bardzo wąskiego fragmentu i daleko im do powszechnego obowiązywania. Rozumienie widmowości czy też świadomość, że byt jest dla poznającego go człowieka zawsze jakąś formą nawiedzania i śladu, wciąż pozostaje marginesem kultury. Tymczasem warto zastanawiać się, jakie fantomowe byty przenikają współczesność, jakie ulotne (nie)obecności towarzyszą nam na co dzień. Z taką wiedzą można by przyznać się do niewiedzy, rozumieć niezrozumiałość przemijania i filozofować dalej.
Autor recenzji pozostaje chyba głęboko zakorzeniony w tradycyjnym paradygmacie filozoficznym (tęskni za mocną postacią bytu, źródłem-oryginałem, powszechnym obowiązywaniem i wielkimi scalającymi opowieściami – nic dziwnego, że jest rozczarowany tym, że w książce Marca tego nie znajdzie) – dla przykładu fragmenty: „omówieni myśliciele stanowią tylko część zachodniego życia intelektualnego, tak samo jak artyści – współczesnej sztuki”, „interpretacje dotyczą bardzo wąskiego fragmentu współczesnej kultury i daleko im do powszechnego obowiązywania”, „tłumaczenie gubi sens oryginału, ale też może zniechęcać potencjalnych czytelników Derridy jako dziwaczny neologizm” – przywiązanie Autora do idei oryginału zadziwia, być może czas zakochać się w nieczystych fragmentach i niepoprawnych odejściach od oryginału!
Sens cytowanych fragmentów był odwrotny, niż Pan przedstawia. Dotyczył tego, że właśnie Andrzej Marzec zdaje się sugerować, iż jego opis stanowi „wielką opowieść”. Jest to mój podstawowy zarzut i omawiam go wprost – tym bardziej zaskakująca jest Pańska uwaga.
Co do oryginalności pojęcia „hantologie” – w języku francuskim słowo to gra zupełnie inaczej, dużo bardziej niedostrzegalnie (widmowo) niż w języku polskim „widmontologia”. To drugie daje ułudę jakiejś nowości. Tymczasem postmodernizm negujący zakorzenienie w tradycji wydaje się jego naiwną wersją. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę Derrida, ba, praca z dziedzictwem od początku była zadaniem dekonstrukcji. „Niepoprawne odejście od oryginału” nie jest nigdy zerwaniem, może jedynie być ponownym otwarciem na sekret tego, co odziedziczone. Notabene o tym pisze Derrida w „Widmach Marksa”.
Zachęcałbym więc raczej do zakochania się w paradoksie przezwyciężania (tradycyjnej) metafizyki, czyli inaczej do nietzscheańskiej „amor fati”. Niemniej dziękuję za dający do myślenia komentarz.