Tomasz Falkowski, „Foucault. Historiozofia zdarzenia” – recenzja

Jednym z niezwykle ważkich i wciąż aktualnych problemów, pozostawionych nam przez poststrukturalizm, jest zagadnienie événement. Oddanie tego, francuskiego terminu po polsku nastręcza pewnych trudności. Przede wszystkim wskazuje na to fakt, że nie ustalono dotąd jednej, trwałej formy przekładu. Polscy tłumacze oddają événement albo jako „wydarzenie”, albo jako „zdarzenie”. Z pewnością te słowa są synonimicznie i często stosuje się je zamiennie. Można się jednak pokusić o pewne ich rozróżnienie, w oparciu o funkcjonowanie obu przedrostków w języku polskim. Słowa takie jak „zdać”, „zdobyć”, „zgrać”, „zgadać (się)” wskazują na definitywny koniec pewnych procesów, koniec, po którym może nie nastąpić już nic związanego z danym procesem (np. zakończony zdaniem egzaminu kurs, który ostatecznie do niczego się nam nie przyda). Natomiast słowa takie jak „wydać”, „wydobyć”, „wygrać”, „wygadać (się)” wskazują raczej na jakąś gwałtowną zmianę w przebiegu pewnego procesu (np. proces ukrywania się nie zostaje po prostu zakończony przez akt „wydania”, lecz zarazem powoduje on uruchomienie zupełnie innego procesu: ucieczki lub niewoli). Odpowiednio „zdarzenie” wskazywałoby na zakończenie, zamknięcie, natomiast „wydarzenie” – na przemianę, otwarcie nowego. Te rozważania językoznawcze, nawet jeśli nieco wątpliwe (zawsze można sięgnąć po takie słowa jak „zbudować” i „wybudować”, żeby wzmocnić tezę o synonimiczności „zdarzenia” i „wydarzenia”) mimo wszystko wskazują na to, że mamy tu do czynienia z kwestią złożoną.
To jednak nie jedyna trudność translacyjna. O wiele poważniejsza kryje się w etymologii słów. Polskie „wydarzenie”, czy „zdarzenie”, odsyła do „darzenia” i „daru”. Wydarzenie byłoby pewnym darem, jaki otrzymujemy np. od losu… Heidegger powiedziałby natomiast: od Bycia (ew. Istnienia). To chyba właśnie tego niemieckiego filozofa trzeba uznać za tego, kto rozniecił współczesny namysł nad Wydarzeniem (niem. Ereignis). I to właśnie polskie słowo wydaje się najlepiej oddawać zamysł autora Bycia i czasu. Czyste Bycie (Istnienie) daje byt, obdarza byt jego byciem, jego istnieniem. Być (istnieć) to zatem otrzymać pewien dar. Dar, który należy pielęgnować, którego należy strzec. Natomiast zupełnie inaczej ma się rzecz z etymologią francuskiego événement. Pochodzi ono od łacińskich słów eventus (wydarzenie), evenire (wydarzyć, stać się), venire (przychodzić, przybywać). A zatem nie tyle dar (abstrahując już od heideggerowskiej nośności tego słowa), co raczej przybywanie; événement jako to, co przybywa od strony radykalnego Zewnętrza.
Dosyć jednak oddawania się tym „niemal niedorzecznym ćwiczeniom etymologicznym: etymologia jako specyficznie filozoficzna atletyka”1. Nie chodzi tu w końcu o słowo, lecz o pojęcie. Wyraz użyty jako nazwa jest tylko jednym ze składników filozoficznego konceptu i to z pewnością nie najważniejszym. A zatem: pojęcie – pozwolę sobie na tę arbitralną decyzję – wydarzenia; to ono jest motywem przewodnim książki Tomasza Falkowskiego Foucault. Historiozofia zdarzenia2. Nie należy dać się zwieść pierwszemu członowi tytułu: myśl Foucaulta jest nie tyle bohaterką tej rozprawy, co raczej swego rodzaju przyczynkiem (a może wręcz: „wymówką”) do myślenia o wydarzeniu jako takim. Oczywiście to myślenie odbywa się w pewien określony – tzn. poststrukturalistyczny – sposób. I jeśli podąża się tu obok Foucaulta (ale również Deleuze’a!) to właśnie z uwagi na ów poststrukturalizm.
Warto wpierw powiedzieć kilka słów na temat tego, jak wygląda ten sposób myślenia. Właściwie zależy mi jedynie na wydobyciu jednej, być może najbardziej charakterystycznej cechy: zarówno strukturalizm jak i poststrukturalizm przyjmuje istnienie „czegoś trzeciego”. Już nie tylko przedmiot i podmiot oraz ich wieczna dialektyka (lub też któraś z wersji redukcjonizmu, sprowadzania jednego do drugiego). „Pomiędzy” nie, „obok” nich zostaje wprowadzone coś jeszcze, swoista powierzchnia zapisu, pewnego rodzaju przestrzeń, w której przedmioty zostają „rozmieszczone” i w której „porusza” się podmiot.
Przyzwyczajeni jesteśmy myśleć o rzeczach jako samodzielnych, pytać: „co to jest?”, „jaka jest tego istota?”. Traktować rzecz, przedmiot jako dany, wymagający jedynie trafnego rozpoznania i rzetelnego opisu, które pozwolą dotrzeć do jego prawdy. Cały wysiłek strukturalistów polega na pokazaniu, że sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana:
[icon]brook-icon-quotes-left[/icon]Nie dostrzeżemy [przedmiotu], nim nie uchwycimy go wraz z pewną przestrzenią około[przedmiotową], którą tworzy się stopniowo ze skorelowanych z nim opcji teoretycznych, z serii innych [przedmiotów], najbliższych gałęzi [przedmiotów „pochodnych”] i tak dalej. (s. 54-55, zastąpienia wyrazów, oznaczone nawiasem kwadratowym – C.R.)
Nie jest tak, że przedmioty są „dostrzegalne od razu i bezpośrednio” (s. 54), więcej – one nawet nie są od razu gotowe, spokojnie zamknięte w swojej tożsamości, czekające jedynie aż na nie natrafimy. Zależne są raczej od pewnego środowiska, w jakim je spotykamy – środowiska, które oznacza zarówno inne, otaczające je przedmioty, jak i pewnego rodzaju „przestrzeń – albo raczej czasoprzestrzeń” (s. 53) – wraz z jej swoistymi zasadami, regułami w niej rządzącymi. To właśnie pozycja w tej przestrzeni określa „istotę” danego przedmiotu, określa to, czym on jest, a tym samym to, co możemy o nim wiedzieć (przestrzeń poznawcza) lub co możemy z nim zrobić (przestrzeń władzy). Co jednak równie ważne, owa przestrzeń nie jest nigdy dana (nie przejmuje ona tej cechy klasycznie rozumianego przedmiotu), ale każdorazowo jest konstruowana. Konstruowana, ale nie przez podmiot (np. podmiot poznający). Konstruowana niejako na własnych warunkach, własnych zasadach.
Ta narastająca ilość negatywnych określeń owej (strukturalistycznej) przestrzeni wyrasta z potrzeby wyraźnego oddzielenia jej zarówno od przedmiotu, jak i od podmiotu, do których nazbyt łatwo ją redukujemy (w imię naszych naturalistycznych czy fenomenologicznych przyzwyczajeń). To stały problem z lekturą tekstów Foucaulta, Deleuze’a, Lévi-Straussa i innych: te wszystkie ciała bez organów, epistemy, płaszczyzny immanencji czy typy relacji władzy – są albo zbyt trudne do przyswojenia, albo zbyt łatwo się je pomija, niezauważając nawet ich odrębności (czemu Foucault datuje wyłonienie się biopolityki dopiero na XIX wiek, „skoro” pewne techniki rządzenia życiem i populacją da się już odnaleźć w starożytnej Sparcie czy Państwie Platona?). Cały wysiłek strukturalistów dotyczący skonceptualizowania owego specyficznego środowiska miał „na celu odzyskanie jego trzech podstawowych aspektów: czasowej tożsamości, nieredukowalnej pozytywności i wymiaru historycznego” (s. 48).
Za przykład niech posłuży zagadnienie dyskursu, jako swoistego „środowiska wiedzy”, które sytuuje się „pomiędzy” przedmiotami poznania i poznającym podmiotem. Istnieje cały szereg mechanizmów-założeń, które mają na celu „zneutralizowanie” owego dyskursu, ukazanie go jedynie jako przeźroczystej powierzchni pomiędzy przedmiotem a podmiotem. Na przykład problematyka źródłowości: przyjmuje się istnienie pewnego źródła, które w swego rodzaju jednorazowym akcie otwiera stałą przestrzeń, którą następnie wypełniają różne teorie i twierdzenia. „W konsekwencji dyskurs może się rozwijać i przekształcać jedynie wewnątrz tego od zawsze już zarysowanego i jednoczącego szkicu” (s. 45). Albo napędzające hermeneutykę przekonanie o tym, że pod jawnym dyskursem znajduje się jakiś właściwy sens, którego nie udało się w pełni wyartykułować, a który należy wydobyć. Oraz dwa najbardziej oczywiste mechanizmy, redukcji do podmiotu:
[icon]brook-icon-quotes-left[/icon]Idea suwerennej subiektywności, czyli przekonanie o władzy podmiotu nad sferą dyskursów, których kształt byłby zależny od jego intencji, woli bądź świadomych zamysłów. W tej perspektywie dyskurs jawi się jako efekt spotkania podmiotowej aktywności z biernym i czekającym na ożywienie systemem językowym (s. 46).
Oraz redukcji do przedmiotu, która kryje się w przeświadczeniu, że „dyskurs pozwala objawić się znaczeniom tkwiącym jakoby w samych rzeczach” (tamże). Za każdym razem dyskursowi zostaje odebrana jego materialność, jego pozytywność, jego autonomiczne cechy. Jest on tylko transparentnym instrumentem przekładu rzeczywistości przedmiotowej na sferę podmiotową, a jeśli objawia jakąś swoją „naturę”, to zawsze jedynie w negatywny sposób: zaciemniając przekaz, translację z jednego porządku na drugi. Wraz z tym podważa się jego samodzielność – w dyskursie widzi się jedynie coś wtórnego, swego rodzaju „efekt” jakiejś poprzedzającej go instancji (np. „prawdy rzeczy” albo „ducha epoki”). W konsekwencji „zamyka się przed dyskursem możliwość posiadania odrębnej formy rozwoju” (s. 47), a wszelkie przemiany w jego obrębie uważa się za wynik przemian dokonujących się poza nim. Zadaniem, jakie Foucault wyznacza swej archeologii, jest rozbicie tej klasycznej siatki założeń i wydobycie spod nich swoistej przestrzeni dyskursu, którą następnie należy poddać analizie.
Samodzielność, którą należy przypisać dyskursom, czy w ogóle wszelkiego rodzaju „strukturalistycznym” przestrzeniom, oznacza zatem ich:
- czasową tożsamość – każda przestrzeń jest swoista, odrębna od pozostałych, nie jest tylko kopią pojedynczej, źródłowej przestrzeni;
- nieredukowalną pozytywność – nie jest ona jedynie ekspresją właściwości przedmiotowych lub aktywności podmiotowej, ma swoje własne, niesprowadzalne do tamtych, reguły i mechanizmy;
- „indywidualną” historyczność – chociaż procesy zachodzące po stronie przedmiotowej oraz po stronie podmiotowej mają wpływ na przemiany owej przestrzeni, to jednak przede wszystkim ma ona „własne mechanizmy dziejowe”, podlega przemianom na „własnych warunkach”.
Dopiero tak rozumiana przestrzenność konstytuuje rzeczy – nie oznacza to, że stwarza je ex nihilo, ale raczej komponuje i formatuje pewien „zewnętrzny” wobec siebie „materiał”.
Foucault ujmuje ostatecznie ową przestrzeń jako pewnego rodzaju mechanizm, urządzenie (dispositif). Chce w ten sposób wskazać na jej czynny charakter. Urządzenie coś robi (z zewnętrznym materiałem, na jaki natrafia), coś się w nim dzieje (opracowuje materiał, który „przyswoiło”) oraz coś produkuje (jakieś zewnętrzne wobec siebie efekty). Jakiego jednak rodzaju to materiał, jakiego rodzaju dzianie się i jakiego rodzaju efekty? Cały pomysł Tomasza Falkowskiego polega na ujęciu wszystkich trzech jako wydarzeń (lub – jak sam pisze częściej – zdarzeń). Trzy typy urządzeń, jakie rozważa – urządzenia poznawcze, urządzenia władzy oraz urządzenia subiektywności – ujmuje on jako takie „mechanizmy”, które w pewien sposób (np. przyswajając lub odrzucając) reagują na przychodzące z zewnątrz wydarzenia, „nawiedzane” są przez wydarzenia im immanentne oraz same produkują wydarzenia pewnego rodzaju.
Wydarzenie w najbardziej podstawowym sensie należy rozumieć jako
[icon]brook-icon-quotes-left[/icon]korelację, skrzyżowanie, rodzaj chiazmy, jaka zachodzi pomiędzy wywodzącymi się z najróżniejszych porządków historycznymi procesami, strukturami czy technikami. Efektem […] takiego zetknięcia są narodziny pewnej nowej jakości, a więc tego, co w stosunku do węższej lub szerszej uprzedniości konstytuuje rodzaj przeskoku, zwrotu, transformacji, zastąpienia, hierarchicznego odwrócenia. Efektem jest zatem zdarzenie, chociaż być może należałoby powiedzieć, że zdarzenie jest i efektem, i samym skrzyżowaniem (s. 26).
O rzeczywistości myśli się tu jako o takiej, która składa się z wielu, heterogenicznych czasów, których przecięcie się wywołuje wydarzenie. Przykładowo Wielkie Zamknięcie (mający miejsce w XVII i XVIII w. proces zamykania w swego rodzaju więzieniach-warsztatach wszelkiego rodzaju wykluczonych społecznie: chorych psychicznie, żebraków, bezdomnych, kalek, starców) było wydarzeniem-efektem wynikającym ze zbiegnięcia się w jednym punkcie „pewnego stosunku do nędzy, nowej etyki pracy, potępiającego spojrzenia na lenistwo i bezrobocie, a także nowego związku prawa i moralności” (s. 27). Oznacza to zarazem, że „wyjaśnienie” jakiegoś pojedynczego wydarzenia wymaga dostrzeżenia i analizy całej tej złożonej tkaniny, wydobycia spod zdarzenia wielości (heterogenicznych, często odległych wobec siebie, wręcz obcych) procesów, sił, które je konstytuują.
Oczywiście nie wszystkie wydarzenia mają tak radykalny charakter (np. powodując „przeoranie” całego pola społecznego). Falkowski tropi w dziele Foucaulta różne pojęcia wydarzenia, opisujące różne jego przypadki, od tych, które doprowadzają do gwałtownego historycznego zerwania i umieszczają nowe urządzenie w miejsce starego, po różnego rodzaju „drobne” wypadki, które jedynie „pobudzają” urządzenie. To tym ostatnim poświęcona jest większa część książki Foucault. Historiozofia zdarzenia. Przykładowo, trzy urządzenia władzy (suwerenność, dyscyplinę i biowładzę) rozważa się nie z uwagi na jednostki zajmujące dominującą pozycję w społeczeństwie, czy stopniowe rozpraszanie i zmniejszanie jawności mechanizmów władzy, lecz na ich każdorazowy stosunek do napotkanych wydarzeń. I tak suwerenność zostaje ukazana, jako władza „naiwna”, którą cechuje ufność w wydarzenie; dyscyplina jako „idealistyczna” i kierująca się strachem przed wydarzeniem; zaś biowładza – jako „podstępna” i tanatyzująca wydarzenie3.
Urządzeń władzy, zwłaszcza dyscyplinarnego i biopolitycznego, nie zajmują już przede wszystkim owe wielkie i głośne, nagłe i krótkotrwałe wydarzenia (jak bitwy i dekrety), którym tyle uwagi poświęcała tradycyjna historiografia. Zwracają się one raczej ku wydarzeniom drobniejszym, częstszym i mającym postać nieznacznych przecięć, sytuującym się na poziomie „mikro” (rozkład zajęć w ciągu dnia, rozmieszczenie pracowników w przestrzeni fabryki, ilość zachorowań na ospę w ciągu roku). Znaczenie ma to, co „powtarzalne i społecznie bliskie […] polityczne ziarna codzienności” (s. 89), a także to, co lokalne. Każde z tych wydarzeń okazuje się wielowarstwowe (na śmierć króla można patrzeć z perspektywy „wielkiej polityki” i wówczas jest ona czymś znaczącym, ale również z perspektywy demograficznej – a wówczas nie różni się od śmierci zwykłego chłopa), a w konsekwencji ważne jedynie relatywnie. Względna jest również jego „istota”, zależna od „analitycznej” serii, w jakiej zostanie ono umieszczone. O tyle wydarzenie „traci swą, tradycyjnie zakładaną, pierwotną pełność” (s. 90), staje się zależne od „odległości” względem innych, od swojego okołowydarzeniowego otoczenia. Zgodnie z tym, o czym była mowa na początku tekstu: przedmioty (tu: wydarzenia-efekty) nie są nigdy dane jako gotowe, tożsame, czekające jedynie, aż napotka je jakiś aparat poznawczy lub aparat władzy. Są one raczej jak gdyby niedokończone (choć może lepiej byłoby powiedzieć: nadmiarowe), potrzebujące dookreślenia poprzez zestawienie ich z innymi wydarzeniami – poprzez ułożenie w serie, odniesienie danej serii do różnych innych, a także dzięki różnego rodzaju mechanizmom, które określają co z daną serią będzie się działo (czy jej elementy ulegną selekcji, transformacji, przyswojeniu, przemieszaniu z elementami innej serii).
W konsekwencji każde wydarzenie „jest afenomenalne, umyka >>naiwnemu spojrzeniu<<”, zależy bowiem od „pewnej otaczającej je przestrzeni, świata […], w który zostaje zanurzone” (s. 91). Nie jest też przy tym wynikiem jakiegoś subiektywnego wyboru, subiektywnej decyzji (jakiegoś podmiotu poznającego czy podmiotu dzierżącego władzę) – należałoby powiedzieć, że jest anonimowe, niczyje, „wybrane przez nikogo”. Wydarzające się (anonimowo) wydarzenie, które niejako atakuje wszelkiego rodzaju urządzenia. Urządzenie („coś trzeciego”), które się urządza i które próbuje chwytać i urządzać owe wydarzenia. Wreszcie produkowany przez to wszystko podmiot, który z kolei sam „stara się” stać produktywny, przechwytywać owe wydarzenia, urządzić własne kontr-urządzenie i wytwarzać własne efekty. Wokół tych trzech kwestii (bardzo ogólnikowo ujętych) krąży książka Tomasza Falkowskiego.
Foucault. Historiozofia zdarzenia jest z pewnością jedną z tych nielicznych „monografii”, które czyta się z przyjemnością, a nawet z zapałem. Nie referuje ona po prostu poglądów kogoś innego (tu: Michela Foucaulta), ale jest raczej wysiłkiem samodzielnego myślenia. Konsekwentnie realizowanym pomysłem. Być może pewnego rodzaju przygotowaniem gruntu (czy może raczej: warsztatu) pod niezależne badania. Dodatkowo stanowi bardzo przystępne wprowadzenie do poststrukturalizmu. Falkowski wyjaśnia nie tylko takie pojęcia jak wydarzenie (zdarzenie) czy urządzenie, ale również różnicę pomiędzy mapą a odbitką, oddziaływanie między tym, co dyskursywne, a tym, co nie-dyskursywne czy koncepty powtórzenia i gry idealnej. Równie sprawnie radzi sobie z analizą i omówieniem pism Foucaulta, co i dzieł Deleuze’a (także tych, pisanych wspólnie z Guattarim). Wszystko to razem sprawia, że książka jest warta polecenia zarówno specjalistom, jak i tym, którzy pragną dopiero przyswoić sobie poststrukturalistyczny sposób myślenia.
- G. Deleuze, F. Guattari, Co to jest filozofia?, tłum. P. Pieniążek, Gdańsk 2000, s. 15.
- T. Falkowski, Foucault. Historiozofia zdarzenia, Poznań 2014. Wszelkie przypisy wewnątrz tekstu odnoszą się do tej pozycji. (Warto dodać, że sam Falkowski używa słów „zdarzenie” i „wydarzenie” zamiennie.)
- Warto zwrócić uwagę, na to, że biopolityka doprowadza sytuację do takiej skrajności, w której istnieje tylko jedno wymykające się jej wydarzenie: śmierć jako definitywny koniec. Byłby to zatem punkt, w którym – zgodnie z przeprowadzoną na wstępie tekstu „etymologiczną atletyką” – mielibyśmy do czynienia nie z wydarzeniem, lecz ze zdarzeniem. Być może należałoby myśleć o biopolityce jako o takim typie władzy, który (ostatecznie) blokuje wszelką możliwość zmiany przebiegu procesu, wszelkie otwarcie nowego. Ta diagnoza współbrzmiałaby wówczas z diagnozą Deleuze’a i Guattariego, według których kapitalizm jest tego rodzaju maszyną społeczną, która nauczywszy się zarządzać deterytorializacjami blokuje wszelkie linie ujścia, wszelkie możliwości realnej deterytorializacji, wydostania się poza ten system.