Pornologika. Wgląd w teraźniejszość

Nadchodzący wiek będzie tolerował jeszcze tylko dwa typy, dwa ustroje, dwie formy reagowania: tych, którzy działają i chcieliby się wybić oraz tych, którzy milczą oczekując przemiany. Zbrodniarze i mnisi – innej możliwości nie będzie.
Benn, „Ptolejemejczyk” (1947)

Jednym ze zjawisk, które dają najlepszy wgląd w specyfikę naszej epoki, jest pornografia. Nie chodzi jednak o jej wszechobecność, globalny zasięg, popularność – są to rzeczy oczywiście ważne, ale nie najistotniejsze. Istnieją fenomeny o podobnych cechach: sport, gotowanie (tzw. sztuka kulinarna), turystyka – heurystyczne wyróżnienie pornografii jedynie na tej podstawie nie byłoby więc zasadne. Nie chodzi również o jej złożone związki z całą serią dziedzin zasadniczych: sferą patologiczną (uzależnienie od…), sferą ekonomiczną (biznes, przemysł), sferą społeczną (wpływ na relacje międzyludzkie), sferą polityczną (polityczne skandale) itd. Wszystko to ma wyłącznie charakter symptomatyczny – pornografia jest przede wszystkim rezerwuarem mechanizmów, relacji i układów, które zakamuflowane, pod różnymi maskami, krążą po współczesnym ciele społecznym, formując je w wymiarze zbiorowym i indywidualnym (uczestniczymy w pornograficznej logice, nawet jeśli nie oglądamy filmów porno). W jednym ze swoich aspektów pornografia przypomina więc Disneyland z analiz Baudrillarda: to mikrouniwersum, które poprzez dosłowność, jawność i nagość porno przesłania pornograficzne wymiary całej reszty. Jednocześnie, na zasadzie symetrycznego odwrócenia, w pornografii, niczym w doskonale wypolerowanym lustrze, przegląda się nasza teraźniejszość w swoich najgłębszych rysach.

Pornografia jest z istoty pokazem, show (stąd można by mówić o pornowizji, ale dokładne terminy nie są istotne). Nie należy przez to rozumieć, że rozpościerając przed odbiorcą sferę widzialności, znajduje ona w niej finalne spełnienie. Pornografia dąży oczywiście do pełnej symulacji: wirtualne gogle, kontrolery dotykowe itp. Technologicznie jest to możliwe, tak więc być może istnieje już w pełni wirtualna pornografia, której odbiorca czuje się, jak gdyby wszystkimi zmysłami uczestniczył w przedstawianym akcie. Nieważne, to wyraźna i z góry zarysowana tendencja ma tutaj znaczenie. Tak czy inaczej, widzialność stanowi istotową i nieodłączną część porno. Oznacza to, że w zasadzie nie istnieje coś takiego jak literatura pornograficzna. Jeśli porno to show, wówczas wszelkie opisy aktów seksualnych – nawet te najbardziej „realistyczne” albo, z drugiej strony, najbardziej wymyślne – pozostają wybrakowane, pozbawione elementu należącego do samej istoty pornografii. Literatura jest literaturą, czyli – z perspektywy realności porno – niczym. Pisma de Sade’a i jego pobratymców mają się tak do porno, jak powieści Balzaca do dziewiętnastowiecznego kapitalizmu (zresztą, jak powiedział niegdyś Blanchot, sięganie po de Sade’a po to, by wywołać u siebie podniecenie, jest całkowitym nieporozumieniem). Mieszczańskie, czy jakiekolwiek inne, oburzenie wobec „Julietty” („niech nikt broń Boże tego nie czyta”), przy jednoczesnej akceptacji („jak ktoś chce, niech ogląda”) telewizyjnych teleturniejów, reality show, czy internetowych stand-upów i ewentualnej partycypacji w nich jako widz („można obejrzeć”), świadczy zarówno o perwersyjnej (w sensie: „zakrzywionej”, przewrotnej) i pornograficznej naturze naszych czasów, jak i o perwersyjnie i pornograficznie ukształtowanej formie świadomości, która dzisiaj dominuje.

Powiedzieliśmy o realności porno – faktycznie, jest ona samym jego rdzeniem. To oczywiście dość banalna konstatacja: co prawda film pornograficzny – centralna forma omawianego zjawiska, przynajmniej obecnie – rozwija się w żywiole fikcji (mamy aktorów odgrywających role, reżysera i scenarzystę, zaaranżowane sceny, fikcyjny świat przedstawiony, słowem: całą aparaturę i wszystkie podstawowe elementy wywodzące się ze sztuki filmowej), ale jednocześnie tworzy on jedynie prowizoryczną ramę dla jak najbardziej realnego (a nawet hiperrealnego) aktu seksualnego, który stanowi w nim jedyny element znaczący. Ruch zachodzący między fikcyjnością a realnością ma co najmniej podwójny charakter: mamy tu do czynienia zarówno z odpychaniem, jak i z przyciąganiem. Z jednej strony, elementy fikcyjne zostają sprowadzone do minimum: szczątkowa fabuła, toporna gra aktorska, pretekstowe dialogi itd. Sam realny akt nie tylko musi zaświadczyć o własnej realności (niefikcyjności), ale również – dzięki środkom filmowym – osiągnąć jej maksymalne stężenie (hiperrealność): stąd zbliżenia, zmiana ujęć, akcentowanie wytrysku płynów ustrojowych. Widz nie może mieć wątpliwości: obserwowany przez niego akt nie może być udawany, spełnienie objawiające się w ejakulacji musi być w pełni realne. Owa realność (hiperrealność) seksualnego aktu jest nieodzownym i właściwie jedynym warunkiem tego, aby film mógł być pornograficzny, aby zaistniało porno. Ma ona zresztą swoje uzasadnienie funkcjonalne: chodzi o wciągnięcie widza w akt tak mocno, jak to tylko możliwe. Widz ma go „realnie” (realistycznie) doświadczyć.

Z drugiej strony, mimo skrajnej dysproporcji między skarlałą fikcją a rozpasaną realnością, pornografia ostatecznie uchodzi za zjawisko ze świata ułudy. To tylko gra, nic tu przecież nie jest na serio, po akcie osoby rozchodzą się i wracają do swojego realnego życia… Tak jakby ów zredukowany do granic możliwości sztuczny sztafaż roztaczał nad hiperrealnym rdzeniem pornografii aurę fikcyjności, która go przesłania, przykrywa, tłumi. Wystarczy najprostsza rama i już wkraczamy w zmyśloną dziedzinę rozrywki.

Podstawowa funkcja pornografii to oczywiście wywołać podniecenie u odbiorcy i równocześnie pomóc mu je ugasić. Stąd powtarzająca się w nieskończoność syntaksa kolejnych scen pornograficznego filmu: quasi-fabularny pretekst, gra wstępna, akt rozpisany na różne pozycje, ujęcia i zbliżenia, finalne spełnienie. W idealnym odtworzeniu takiego show, widz emocjonalnie i fizycznie dopasowuje się do wewnętrznego rytmu objawionego na ekranie. Ucieleśnia w tym samym czasowym przebiegu wszystkie fazy, które oferuje mu obraz: rosnące podniecenie, stymulacja poszczególnych punktów w ciele, masturbacja jako odpowiednik obserwowanego aktu, odwlekane spełnienie, rozładowanie napięcia. Pomyślany w obszarze porno odbiorca powinien w pełni utożsamić się z bohaterem lub bohaterką filmu, aktywnie wzbudzając w sobie kolejne psychofizyczne stany, które są jego lub jej udziałem.

Z perspektywy kulturowej pornografia stanowi pewne odwrócenie. To, co wciąż w naszej kulturze wiąże się ze sferą prywatną, z intymną bliskością, z emocjonalną zażyłością między dwojgiem ludzi – określmy to w uproszczeniu paradygmatem miłosnym – w pornografii ulega pełnemu obnażeniu, wystawieniu na widok publiczny (wszechpubliczny), zredukowaniu do czystej fizyczności pozbawionej jakiejkolwiek innej formy zaangażowania (co oczywiście nie oznacza, że porno nie oddziałuje na psyche aktorów i aktorek porno; wiele świadectw wskazuje, że często bywa wręcz przeciwnie). Jak to ujął ktoś z tej branży: to tylko pieprzenie się przed kamerą za pieniądze. (Ta inwersja ma, rzecz jasna, charakter modelowy: nie chodzi o jakiś moment w historii kultury, o logikę następstwa – mówimy raczej o porządku strukturalnym, w którym fenomeny kulturowe dzielą wspólne elementy, ale ujmują je w różne, często przeciwstawne relacje. Stąd też nie zajmujemy tu żadnej pozycji: ani „naiwnego sentymentalisty” w obronie tak zwanej romantycznej miłości, ani „odważnego progresywisty” afirmującego porno jako środek cielesnego wyzwolenia).

W realizacji swojej podstawowej funkcji pornografia rozwija się w sposób niemal nieskończony, jest bowiem gotowa wywołać i spełnić wszelkie seksualne fantazje, jakie tylko można sobie wyobrazić. Podziały rasowe, płciowe, wiekowe, zawodowe, zróżnicowania przestrzenne, liczbowe, konfiguracyjne, kolorystyczne… Odbiorca pornograficznego widowiska może stworzyć w swojej głowie akt zamknięty w układzie zbudowanym z kilkunastu różnorodnych uszczegółowień i istnieje duże prawdopodobieństwo, że wśród milionów dostępnych video znajdzie takie, które formalnie wpasują się w wyobrażony układ. Ta proliferacja perwersyjności, jej bezkresna deklinacja zakodowana w samej logice rozwoju pornografii, obejmuje wszystkie poziomy. Może przejawiać się w elementach jak i w szczegółach danej sceny, w różnego rodzaju fetyszach. Może też decydować o jej całościowym charakterze, na przykład wtedy, gdy jest to film z kategorii soft porno albo – wręcz przeciwnie – nacechowany dominacją i przemocą, czasami celowo nieudawaną. Nic nie jest w stanie ujść przed tą ekspansją różnicowania, przełamuje ona wszystkie bariery, wszystkie granice, które ktoś chciałby narzucić pornograficznemu show. Nie oznacza to oczywiście, że nie ma w nim miejsca na schematy – schematy, multum schematów, są przez pornografię zapożyczane ze sfery społecznej i wyznaczają jej podstawowe treści. Widzialność, realistyczny rdzeń, pozór fikcji, obsadzenie odbiorcy w roli symulującego akt i zaangażowanie w związane z nim przeżycia ukazywane na ekranie, publiczny (obnażony) charakter tego, co tradycyjnie intymne, plenność form perwersyjności – oto cechy pornografii objawiające się w swej nagości w filmach porno.

Gdzie to wszystko cyrkuluje, w jakich fenomenach ucieleśnia się tak zdefiniowany układ? Cofnijmy się do przełomu stuleci, gdy w polskiej telewizji zaczęły pojawiać się różnego typu reality show importowane z krajów zachodnich, przede wszystkim z USA. W jednym z popularniejszych programów (miał on później wiele kolejnych edycji, co świadczy o jego popularności i komercyjnym sukcesie) poszukiwano, zgodnie z zadeklarowanym celem, talentów muzycznych, muzycznych idoli. Formuła była następująca: realizatorzy i twórcy wraz z całą techniczną ekipą przenosili się w różne regiony kraju, by rekrutować i zachęcać lokalnych mieszkańców do wzięcia udziału w programie, otwierając im niejako drzwi do wielkiego świata showbiznesu, dając nieodkrytym talentom szansę na zrobienie kariery. Opozycja między centrum a peryferiami, wielkomiejską elitą a prowincjuszami, ludźmi sukcesu a naturszczykami dała się zatem odczuć w wielu sytuacjach: w wywiadach między prowadzącymi a uczestnikami, w prezentacjach i autoprezentacjach kandydatów, w interakcji na linii jury – oceniany. Różnice były widoczne w postawach, języku, zachowaniach, ubiorze. Co oczywiste, nad całością kontrolę miała tylko jedna strona: to realizatorzy („profesjonaliści”) decydowali o tym, co zostanie odrzucone, a co pokazane i w jakim ujęciu, w jakiej długości, w którym momencie itd. Konieczność selekcji zarejestrowanego materiału – choćby ze względu na liczbę uczestników – wynika naturalnie z logiki telewizyjnego show, z jego wymogów dramaturgicznych. Istotnym jest jednak to, kto i dlaczego dokonuje tego wyboru. Sami uczestnicy, jak można przypuszczać, podpisują określone klauzule i nie mają żadnego wpływu na ostateczny kształt emitowanego odcinka.

Co było więc przede wszystkim pokazywane? Co stanowiło główną treść programu? Pierwsza nasuwająca się odpowiedź: chodziło niewątpliwie o występ. Uzdolniona dziewczyna staje przed kamerami, demonstruje swoje wokalne i sceniczne umiejętności śpiewając fragment jakiegoś szlagieru, a następnie spływają na nią komplementy od członków jury. Oto właśnie clou, to, czego szukamy: wydobywamy na jaw nieoszlifowane diamenty ukryte przed wzrokiem świata. A jednak te chwile popkulturowej chwały były poprzetykane czymś, co być może stanowi rzeczywisty rdzeń reality show, czymś, bez czego nie zdobyłby on takiej popularności. Prowadzący program zaczyna rozmawiać z uczestnikiem, który już od pierwszego wrażenia wydaje nam się dziwny, przeciętny, nazbyt pewny siebie albo „odklejony” od rzeczywistości, słowem: wiemy, że tu nie pasuje, że nie powinien podejmować wyzwania, bo nie ma wokalnego talentu, bo czeka go kompromitacja. Prowadzący niczego oczywiście nie przesądza ani nie ocenia. To nie jego rola – on tylko podprowadza widza do kulminacji, która jest nieunikniona. To rodzaj gry wstępnej, zarysowującej jedną z głównych dramatis personae. Zaraz potem widzimy jak uczestnik wychodzi na scenę. Prezentuje się źle, słabo, śmiesznie; fałszuje, zawodzi, albo po prostu coś wykrzykuje. To tylko kilka, czasem kilkanaście sekund. Wszyscy na to patrzymy. Wreszcie uczestnik kończy lub – znacznie częściej – ktoś z oceniających raptownie przerywa jego występ. Rozpoczyna się osąd…

Skład jury jest starannie dobrany. To ludzie z branży, muzyczni eksperci, ale nie jacykolwiek eksperci – nie mogą to być osoby o czysto merytorycznym nastawieniu, albo co najwyżej jedna, dla równowagi. Wiodącą rolę muszą odgrywać prawdziwe telewizyjne osobowości, które wyjdą naprzeciw temu, co zostało zaprezentowane po drugiej stronie. Nie może być nudno, musi być show. Jeśli zatem pokazywany jest nieudany występ, „kompromitacja”, trzeba ją odpowiednio spuentować: wyrazić w atrakcyjnej dla widza formie, obśmiać uczestnika, słownie go upokorzyć, ukazać mu w mniej lub bardziej dosadny sposób, że się nie nadaje, że jest beznadziejny. Wykorzystując telewizyjne obycie, pewien rodzaj elokwencji i inteligencji, sformatowany w tym celu członek jury, często przy wtórze rechotu pozostałych oceniających, pastwi się nad milczącym, stojącym samotnie przed kamerami naturszczykiem, śląc w jego kierunku coraz bardziej wymyślne elukubracje. Należy powiedzieć wprost: tym, co obserwuje w takiej sytuacji widz jest w pełni realny gwałt duchowy dokonywany przez reprezentanta showbiznesu (gwałciciela) na danym kandydacie. Nie chodzi tu o żadną metaforę, wyrażenie przenośne – jest to gwałt w najbardziej bezpośrednim, dosłownym znaczeniu tego słowa. Nie oznacza to jednak, że jest on taki sam jak gwałt fizyczny. Różnice są oczywiste, natomiast nie sprawiają one, że w przypadku gwałtu duchowego mamy do czynienia z jakimś niby-gwałtem, czymś, co tylko można porównać do prawdziwego gwałtu. Nie, mowa o rzeczywistym akcie gwałcenia, rzeczywistym oddziaływaniu na psyche osoby gwałconej, czymś, co pozostawia w niej rzeczywiste ślady, także głębokie. (Pojęcie gwałtu duchowego nie jest oczywiście nowe. Używa go choćby Peter Sloterdijk na określenie relacji, jaka może zachodzić między mądrością filozoficzną a żywotnością kogoś, kto dopiero wchodzi w dorosły świat. Ilustracją tego typu gwałtu duchowego jest scena z powieści Roberta Musila, w której poszukujący swojej drogi Törless zabiera się do lektury Kanta i po dwóch stronach wyczerpującego czytania odnosi wrażenie „jakby jakaś stara, koścista ręka niczym śruba wykręcała mu mózg z głowy”. Nie odmawiając realności wpływu – w tym szkodliwego wpływu – dojrzałej filozofii na młody umysł, trudno byłoby go jednak zrównać z oddziaływaniem, jakie występuje w omawianym reality show. W tym pierwszym przypadku czytelnik stoi bowiem w obliczu dzieła, a nie osoby gwałciciela, jest biegunem aktywnym, nie pasywnym itd.).

Podkreślmy raz jeszcze, aby to właściwie wybrzmiało: w momencie, w którym celebryta prześmiewczo ruga uczestnika reality show – w obecności i za aprobatą innych celebrytów i oglądających program widzów – jesteśmy świadkami realnego aktu gwałtu duchowego. Ktoś może zaprotestować: dlaczego mówić w takiej sytuacji o gwałcie, skoro nie pojawia się tu żaden przymus, skoro uczestnicy zgłaszają się do tego programu dobrowolnie? Gwałt to przecież akt dokonujący się wbrew woli osoby gwałconej… Można na to od razu odpowiedzieć, że akurat ten element show występuje wbrew woli uczestnika. Nie chodzi tu jednak o argumentację na tej płaszczyźnie: czynnik dobrowolności czy indywidualnej wolnej woli nie ma bowiem znaczenia dla działania całego mechanizmu, jakim jest rekrutacja do współczesnego reality show. Atrakcyjność telewizji i showbiznesu, obietnica kariery i odniesienia sukcesu, profesjonalny marketing, nierównowaga na poziomie relacji władzy czy kapitału symbolicznego… Skoro dziesiątki czynników wytwarzających potrzeby w wielomilionowym ciele społecznym działają tak, by popyt był większy niż podaż (tu: aby kandydaci pchali się drzwiami i oknami na przesłuchania organizowane przez telewizję), to jaką rzeczywistą wagę może mieć przy tym fakt, że X się na coś nie zdecyduje? Zresztą samo pojęcie wolnej woli ma charakter populistyczny, a więc ideologiczny. Rozwijane w średniowieczu przez teologię, źródłowo było pojęciem polemicznym, zwróconym przeciw starożytnej etyce. O ile w wielu szkołach filozoficznych antyku jednostka to w punkcie wyjścia ktoś, kto podlega wpływom płynącym z zewnątrz, stultus, głupiec, który tylko dzięki wytrwałej pracy nad sobą może osiągnąć podmiotowość, stan, w którym jest zdolny autonomicznie pokierować własnym życiem, o tyle w pismach Ojców Kościoła (choćby Tomasza z Akwinu) człowiek z przyrodzenia dysponuje władzą wolnej woli, dzięki której ma możność przeciwstawienia się złym nawykom i podszeptom (co implikuje jego indywidualną odpowiedzialność, winę i karę w świetle Prawa)1.

Dobrowolność udziału w programie typu reality show jest zatem jednym z ideologicznych elementów, które – obok aury rozrywki, stwarzanego wrażenia, że tak naprawdę nic tu nie jest na serio – kamuflują realny akt gwałtu duchowego, obserwowany i pośrednio doświadczany przez widzów. Że mało kto go dostrzega, że wywołuje on nie większe kontrowersje niż mecz bokserski czy serial kryminalny, że – o czym świadczy popularność programu – istnieje swego rodzaju społeczna gloryfikacja takiego aktu… Cóż, nasza współczesność z pewnością nie jest epoką, w której sfera duchowa zajmuje wyróżnione miejsce (czy kiedykolwiek jednak było inaczej?), choć swoją rolę w omawianych procesach odgrywają również mechanizmy ideologicznego rozmycia. Bez względu na przyczyny takiego stanu rzeczy, wszystko działa znakomicie. Najlepszym tego potwierdzeniem jest kariera, jaką zrobił dzięki temu programowi zasiadający w jury duchowy gwałciciel. Największymi gwiazdami show nie okazali się wcale zwycięzcy poszczególnych edycji, lecz ten, który notorycznie dokonywał gwałtów na psyche uczestników wciągniętych na krótki moment w tryby medialno-biznesowej machiny. Co więcej, swój status osiągnął on właśnie z powodu tych gwałtów. To one wyniosły go do pozycji, w której może dziś uchodzić za osobę niezwykle wpływową, kształtującą decyzje i zachowania sporej części społeczeństwa. (Wystarczy wspomnieć o atrakcyjności celebryty dla niektórych polityków, którzy przed wyborami skwapliwie skorzystali z udzielonego im przez niego poparcia). Gwałciciel duchowy – oto heros naszych pornograficznych (porno-logicznych) czasów.

Nie trzeba przeprowadzać, punkt po punkcie, analogii między filmowym porno a aktem gwałtu duchowego w telewizyjnym reality show, bo widać ją jak na dłoni. Stąd tylko dwie krótkie uwagi. Po pierwsze, jest coś dodatkowo perwersyjnego i równocześnie znaczącego w tym, że to właśnie sfera pieśni została wprzęgnięta w pornograficzną logikę, że to w tej, a nie innej sferze rozgrywa się publicznie duchowy dramat. To, co źródłowo stwarzało intymną relację ze światem, pozwalało nawiązać z nim pełniejszą i radosną więź, staje się tu pretekstem do objawianego wszystkim upokorzenia. Tak jakby sam śpiew, istotowo przecież złączony z dziedziną ducha, był tu gwałcony na równi z psyche wyśmiewanego uczestnika programu. Druga rzecz: podobnie jak w przypadku filmu porno, modelowy widz reality show powinien podążać emocjonalnie za oglądanym aktem (gwałtem), symulować przed ekranem gest upokorzenia, którego jest świadkiem. Śmiech wywołany przez słowa oceniającego jest bowiem przedłużeniem śmiechu szydzącego z nieporadnego występu.

Opisywany program nie był oczywiście jedynym, w którym można dostrzec pornograficzny rdzeń. Niektórzy zapewne pamiętają teleturniej, w którym brak wiedzy, nietrafiona czy absurdalna odpowiedź kwitowane były – w trybie ironiczno-inteligentnym – sarkastycznymi wypowiedziami mającymi obnażać głupotę uczestników. Co ciekawe, polską edycję programu prowadziła osoba uchodząca i podająca się za pisarkę oraz krytyczkę literatury (tam muzyka, tu literatura…). Oczywiście, w porównaniu z dzisiejszymi formami reality show, zachowania prowadzącej teleturniej obecnie wydają się, by tak rzec, archaiczne, ugrzecznione, wstrzemięźliwe. Tak czy owak, były to gwałty duchowe w wersji soft. Wraz z rozwojem Internetu, mediów społecznościowych i platform streamingowych pojawiła się cała masa znacznie ostrzejszych formatów, które wprowadzają do medialnego obrotu najlichszy pieniądz – zwulgaryzowany język odnoszący się bezpośrednio do sfery seksualnej, ludzkiego wyglądu, ułomności fizycznych itp. Następuje znany proces: pozamainstreamowe podziemie przejmuje taki brud głównego nurtu, który może się bez przeszkód rozwijać w blasku swej oczyszczonej powierzchni. Bodaj jednym z pierwszych tego typu hardcorowych programów o większym rozgłosie w Polsce był (również zaimportowany) tak zwany roast, emitowany – przynajmniej na początku – w wydaniu telewizyjnym. To symptomatyczne, że bohaterem inauguracyjnego odcinka został celebryta wylansowany przez okołomuzyczne show, o którym mówiliśmy wcześniej. Na tym przykładzie bardzo dobrze widać też wspominaną plenność perwersyjności jako cechę współczesnej rozrywki związanej z logiką porno. Oto bowiem w programie typu roast (a w każdym razie tak można domniemywać na podstawie tego konkretnego odcinka) osobą „grillowaną” – by użyć stosowanej tam kulinarnej metaforyki, mającej chyba przydać widowisku jakiejś swojskości lub przaśności – nie jest wyłącznie jego centralna postać. To, co określiliśmy jako gwałt duchowy, dotyka właściwie wszystkich występujących (gwałt zbiorowy) i przebiega w obie strony: raz jest się gwałcącym, raz gwałconym. Co więcej, gwałt dotyka również osoby postronne, niebiorące udziału w programie, na przykład wtedy, gdy słowna agresja skierowana zostaje w stronę osób bliskich uczestnikom widowiska. Ma to oczywiście swoje pornologiczne uzasadnienie: chodzi o urealnienie duchowego gwałtu, i to podwójne. Po pierwsze, ludzi obytych w sferze publicznej bardziej dotykają zniewagi skierowane wobec osób im bliskich aniżeli wobec nich samych. Po drugie, bliscy uczestników, jako osoby całkowicie pasywne, gdyż nie mają one najmniejszego wpływu na swoje zaangażowanie w programie, pod jakąkolwiek postacią, doskonale spełniają kryteria ofiar gwałtu: nie mogą w żaden sposób zaoponować, przeciwstawić się potokowi niewybrednych szyderstw płynących z ekranu. Mogą ich jedynie niemo doświadczać.

Bardzo łatwo przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego, zarzucić powyższym wywodom pewną przesadę, być może nawet zgodzić się z nimi na – powiedzmy – racjonalnym poziomie, ale jednocześnie zachować całościowy odbiór omawianego zjawiska w ramach ustalonych hierarchii i opozycji (świat powagi / świat rozrywki, przymus / dobrowolne uczestnictwo itd.). Nie ma w tym zresztą nic zaskakującego – właściwie wszystkie sfery tworzące strukturę naszej receptywności świata (na przykład społeczna, psychiczna, techniczna) formują w nas dzisiaj taki odbiór rzeczy. Inaczej reagujemy emocjonalnie na przemoc fizyczną, inaczej na przemoc psychiczną, przemoc zamkniętą w otoczce ułudy, przemoc nagą itd. Przystając jednak na tak ustalony porządek, gramy w grę, w którą chce z nami grać świat medialny. Przywołajmy raz jeszcze przykład naszego dyżurnego gwałciciela duchowego. Kiedy sięgniemy do przeprowadzanych z nim wywiadów, w których pojawiają się „niewygodne” pytania o jego „kontrowersyjność”, bez trudu zauważymy, że przyjęta przezeń linia obrony przebiega po konwencjonalnych granicach i kategoryzacjach obecnych we współczesnej mentalności: „Jestem ironistą, dla mnie bycie w popkulturze nie oznacza zlewania się z tym światem”; „w mediach jestem dla zabawy”; „pogarda wobec ludzi to jest sztafaż, element dekoracji w przedstawieniu”. (To wszystko autentyczne wypowiedzi wyjęte z kilkunastu minut jednego wywiadu). A więc: nie jestem taki naprawdę, to tylko mój telewizyjny fantom, wizerunek sceniczny, poza, maska, błazenada. Ten proces dyskursywnego odrealniania zachowań, postaw, relacji międzyludzkich, które powstają i zachodzą przed obiektywami kamer, opiera się na prostych, zdroworozsądkowych podziałach (autentyczność / udawanie, rzeczywistość / fikcja, serio / na niby itd.). Oczywiście jest to tylko jeden z elementów strategii odcinania się od tego, kim faktycznie się jest. Inny, równie banalny sposób, polega na ukazywaniu samego siebie na odpowiednio dobranym tle, choćby na zasadzie zasugerowanego kontrastu. We wspomnianym wywiadzie rolę negatywnego odniesienia odgrywa pewien lubuski polityk, który wsławił się żerowaniem na śmiertelnie chorych dzieciach. Cóż, na takim tle rzeczywiście wypada się blado.

Na koniec wróćmy do początku, do przytoczonych słów z „Ptolemejczyka”. Im też bez trudu można zarzucić przesadę, nadmierne uproszczenie, apatyczny defetyzm, a może nawet nihilizm. Nie chodzi jednak o to, aby wyczytywać z nich nawoływanie do bierności. Natomiast jedynie wtedy, gdy weźmiemy je wprost, dosłownie, objawią nam one swą poznawczą siłę. I to nie tylko we fragmencie o zbrodniarzach, ale również w tym o mnichach.

  1. Pisze o tym między innymi Cezary Rudnicki w książce Etyka przeciwko moralności. Foucaultowskie studia nad starożytnością i wczesnym średniowieczem, Kraków 2022.

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *