Następnym razem pożar (fragmenty)

Mamy przyjemność zaprezentować dwa fragmenty z książki Jamesa Baldwina pod tytułem „Następnym razem pożar”. Ów pochodzący z 1963 roku zestaw dwóch esejów ukazał się w marcu 2024 roku nakładem Wydawnictwa Karakter w tłumaczeniu Mikołaja Denderskiego. Dziękujemy wydawnictwu za możliwość przedruku i zachęcamy do wspierania wydawnictw kupując bezpośrednio z ich stron.

(…) Ale na tym nie koniec; muszę coś jeszcze dodać. Mimo wszystko – życie, przed którym uciekłem, cechowały powab i radość, i zdolność do stawiania czoła katastrofie i wychodzenia z niej żywym, które są czymś bardzo poruszającym i bardzo rzadko spotykanym. Możliwe, że wiązała nas ze sobą, wszystkich – alfonsów, dziwki, oprychów, członków Kościoła, a także dzieci – natura doświadczanego przez nas ucisku, tego szczególnego i osobliwego splotu różnego rodzaju ryzyka, które musieliśmy podejmować; jeśli tak było, to w granicach tego ucisku niekiedy osiągaliśmy między sobą pewną wolność, która była bliska miłości. Pamiętam w każdym razie kolacje i wycieczki z wiernymi, a później, już po moim odejściu z Kościoła, imprezy lokatorskie i przyjęcia „co talia”1, w trakcie których wściekłość i smutek usuwały się w mrok i siedziały jak mysz pod miotłą, a my jedliśmy i piliśmy, i rozmawialiśmy, i śmialiśmy się, i tańczyliśmy, i na dobre zapominaliśmy o „białym panu”. Mieliśmy whisky, kurczaka, muzykę i siebie nawzajem, i nie mieliśmy potrzeby udawać kogoś, kim nie byliśmy. Właśnie tę wolność słychać na przykład w niektórych pieśniach gospel, i w jazzie. W całym jazzie, szczególnie zaś w bluesie, jest coś cierpkiego i ironicznego, coś kategorycznego i niejednoznacznego. Wygląda na to, że w odczuciu białych Amerykanów radosne piosenki są radosne, smutne zaś są smutne, i właśnie tak, zmiłuj się nad nami, Panie, większość białych Amerykanów je wykonuje – wypadając w obu przypadkach tak beznadziejnie, tak bezradnie płytko, że strach nawet domniemywać o temperaturze panującej w tej chłodni, z której dobywają się ich dzielne, bezpłciowe głosiki. Jedynie ludzie, którzy – jak chce piosenka – „przy tym wszystkim byli”, wiedzą, o czym ta muzyka opowiada. Zdaje mi się, że to Big Bill Broonzy miał swego czasu w repertuarze I Feel So Good, bardzo radosną piosenkę o mężczyźnie, który wychodzi na stację kolejową na spotkanie swojej dziewczyny. Ona wraca do domu. To właśnie niewiarygodnie poruszająca żywiołowość wykonawcy sprawia, że uświadamiamy sobie, jak ponury musiał być dla niego ten czas, kiedy jej nie było. Nie ma też gwarancji, że tym razem dziewczyna zostanie, z czego wokalista oczywiście zdaje sobie sprawę, zresztą jeszcze wcale nie przyjechała. Bardzo możliwe, że tego samego wieczoru albo nazajutrz, albo za pięć minut będzie śpiewał Lonesome in My Bedroom albo uparcie twierdził: „No jak to? Jak to? Jak to? To się już nie zejdziemy? Nie dziś, to jutro, tylko zmierzch zapadnie, znowu się obejmiemy”2. Biali Amerykanie nie pojmują otchłani, z których wydobywa się tak ironiczna nieustępliwość, jednak przypuszczają, że siła ta ma charakter zmysłowy, ich samych zaś zmysłowość napawa przerażeniem i przestali ją rozumieć. Słowo „zmysłowy” nie ma tu przywodzić na myśl wyuzdanych śniadych dziewic albo jurnych czarnych samców. Sięgam po nie, by wyrazić coś znacznie prostszego i mniej fantazmatycznego. Być zmysłowym to według mnie szanować siłę życia, samego życia, i upajać się nią, a przy tym być obecnym we wszystkim, co się robi, od trudu miłości po łamanie się chlebem. A tak nawiasem mówiąc, będzie to wielki dzień dla Ameryki, kiedy znowu zaczniemy jadać chleb, zamiast tej bluźnierczej, pozbawionej smaku, napowietrzanej gumy, którą go zastąpiliśmy. Tutaj także bynajmniej sobie nie pokpiwam. Coś bardzo ponurego dzieje się z krajem, którego mieszkańcy tak bardzo przestają ufać własnym odruchom jak w tym przypadku, i kiedy stają się do tego stopnia smętni. To właśnie ta niepewność w każdym amerykańskim białym mężczyźnie i każdej amerykańskiej białej kobiecie, ta niezdolność odnawiania siebie u źródła, jakim jest ich własne życie, sprawia, że rozważanie, a co dopiero wyjaśnienie, jakiegokolwiek złożonego problemu (a więc wszelkiej rzeczywistości) jest dziś czymś tak niezmiernie trudnym. Komuś, kto nie ufa samemu sobie, brakuje stałej miary dla rzeczywistości – miarą tą może być bowiem wyłącznie on sam. Taki ktoś umieszcza między sobą a rzeczywistością pewną misterną konstrukcję, której budulcem są rozmaite pozy. Przy tym pozy te – choć osoba taka zazwyczaj nie jest tego świadoma (iluż rzeczy nie jest świadoma!) – to postawy przejęte z historii i sfery publicznej. Ich związek z tym, co tu i teraz, jest równie znikomy jak ich związek z danym człowiekiem. Dlatego wszystko, czego biali ludzie nie wiedzą na temat Murzynów, obnaża – szczegółowo i bezlitośnie – to, czego nie wiedzą na własny temat.

Biali chrześcijanie zapomnieli także o kilku elementarnych prawdach historycznych. Zapomnieli, że religia utożsamiana dziś z ich cnotą i potęgą („Bóg jest po naszej stronie”, powiada dr Verwoerd3) zrodziła się w skalistym zakątku ziemi w tej części świata, którą współcześnie nazywa się Bliskim Wschodem, zanim jeszcze wymyślono kolor skóry, jak również to, że aby ukonstytuował się Kościół chrześcijański, Chrystus musiał ponieść śmierć, skazany przez Rzym, i że faktycznym architektem tego Kościoła nie był ów wzgardzony, śniady Hebrajczyk, który użyczył mu swego imienia, lecz bezlitośnie fanatyczny i moralizatorski święty Paweł. Energia, którą złożono do grobu, kiedy chrześcijaństwo stało się religią państwową, musi zostać wskrzeszona – nic tego nie zatrzyma. Wielu z nas, jak sądzę, tyleż o tym marzy, ile się tego lęka, bo choć transformacja ta niesie ze sobą nadzieję wyzwolenia, to również wiąże się z koniecznością wielkiej przemiany. Jednak aby poradzić sobie z ową niewykorzystaną i uśpioną siłą tych, którzy byli dotąd podporządkowani, aby przetrwać jako żywotny czynnik ludzki i moralny w świecie, Ameryka i kraje Zachodu będą zmuszone przyjrzeć się sobie na nowo i wyzwolić się spod władzy wielu rzeczy, które obecnie uznaje się za święte, a także wyzbyć się niemal wszystkich założeń, po jakie od tak dawna sięga się tam dla usprawiedliwienia ich sposobu życia, ich udręk oraz ich zbrodni.

„Niebo białego – intonuje duchowny czarnych muzułmanów – to piekło czarnych”. Można to pewnie zakwestionować jako zbytnie uproszczenie, niemniej pieśń ta wyraża prawdę, i to odkąd biały człowiek zawładnął światem. Afrykanie ujmują to inaczej: kiedy biały przybył do Afryki, miał Biblię, Afrykanin zaś – ziemię, natomiast teraz następuje, nie bez oporów i rozlewu krwi, odrywanie białego od tej ziemi, Afrykanin zaś wciąż usiłuje strawić lub wyrzygać Biblię. Tym samym zmagania, które właśnie nabierają rozmachu w świecie, są niezwykle złożone i wiążą się z historyczną rolą, jaką chrześcijaństwo odgrywało w domenie władzy – a więc w sferze polityki – oraz moralności. W domenie władzy chrześcijaństwo poczynało sobie z bezgraniczną arogancją i okrucieństwem – trudno, by było inaczej, skoro religie zwykle nakładają na tych, którzy odnaleźli prawdziwą wiarę, duchowy obowiązek wyzwolenia niewiernych. Ta akurat prawdziwa wiara troszczy się przy tym o duszę bardziej niż o ciało, o czym zaświadczą ciała (i zwłoki) nieprzeliczonych rzesz niewiernych. Rozumie się zatem samo przez się, że ktokolwiek podaje w wątpliwość autorytet tej prawdziwej wiary, kwestionuje także prawo ludów ją głoszących do panowania nad nim – krótko mówiąc, podważa ich tytuł własności do jego ziemi. Szerzenie Ewangelii, cokolwiek by mówić o motywach, uczciwości czy heroizmie poszczególnych misjonarzy, było nieodzownym usprawiedliwieniem aktu zatknięcia flagi. Księża, zakonnice oraz nauczyciele dopomagali w utwierdzaniu i uświęcaniu tej przemocy, po którą z taką bezwzględnością sięgali ludzie zabiegający o miasto, a jakże, ale bynajmniej nie to na niebiosach, lecz miasto, które miały wznieść, w bardzo konkretny sposób, ręce niewolnych. Sam Kościół chrześcijański (zaznaczę ponownie, iż niezależnie od zapatrywań niektórych duszpasterzy) z aprobatą odnosił się do podbojów terytorialnych, dając im swe błogosławieństwo, i co najmniej utwierdzał ludzi w przekonaniu, jakoby podbój, którego konsekwencją był względny dobrobyt ludności Zachodu, świadczył o łasce Bożej. Bóg przemierzył długą drogę od czasu, gdy mieszkał na pustyni. To samo zresztą należy powiedzieć o Allahu, tyle że w jego przypadku kierunek był zgoła odmienny. Bóg, udawszy się na północ i urósłszy w siłę, unosząc się na skrzydłach władzy, stał się biały, Allah natomiast, władzy pozbawiony i zamieszkujący ciemną stronę nieba, stał się na dobrą sprawę czarny. Tym samym rola chrześcijaństwa w dziedzinie moralności jest w najlepszym razie niejednoznaczna. Nawet jeśli w ogólnym rozrachunku pominąć niesamowitą arogancję założenia, jakoby obyczaje i moralność innych były gorsze od tych praktykowanych przez chrześcijan – co rzekomo dawało tym drugim wszelkie prawo ich zmieniania, za pomocą wszelkich środków – to zderzenie kultur (oraz schizofrenia, jaką dotknięty jest umysł świata chrześcijańskiego) sprawiło, że domena moralności stała się obszarem równie nieoznaczonym jak ongiś morze i jak morze w dalszym ciągu zdradliwym. Nie ma nic z przesady w stwierdzeniu, że każdy, kto pragnie stać się człowiekiem prawdziwie moralnym (nie pytajmy przy tym, czy jest to możliwe; sądzę, iż musimy wierzyć, że jest), musi wpierw zerwać ze wszystkimi zakazami, zbrodniami i aktami hipokryzji Kościoła chrześcijańskiego. Jeżeli pojęcie Boga miałoby jakiekolwiek usprawiedliwienie czy sens, to byłoby nim wyłącznie uczynienie nas większymi, bardziej wolnymi i silniej kochającymi. Jeżeli Bóg nie zdoła tego sprawić, to czas najwyższy się Go pozbyć.


(…) Czas dosięga królestw i obraca je w perzynę, zatapia kły w doktrynach, by porwać je na strzępy; czas odsłania i podkopuje fundamenty każdego królestwa i obala doktryny, dowodząc ich fałszu. W tych nie tak znowu odległych dniach, kiedy kapłani tamtego Kościoła, który siedzibę ma w Rzymie, udzielali Bożego błogosławieństwa włoskim chłopcom wysyłanym, by pustoszyć bezbronny czarny kraj (nawiasem mówiąc, aż do tamtej pory kraj ten nie uważał samego siebie za czarny), nie sposób było wierzyć w czarnego Boga. Żywić podobną wiarę byłoby równoznaczne z przystaniem na obłęd. Ale minął jakiś czas i świat chrześcijański dał się poznać jako upadły moralnie i niestabilny politycznie. Tunezyjczycy mieli całkowitą rację w roku 1956, i był to wielce znaczący moment w historii Zachodu (a także Afryki), kiedy francuskiemu uzasadnieniu dalszej bytności w Afryce Północnej przeciwstawili pytanie: „Ale czy Francuzi dorośli do autonomii?”. Co więcej, określenia „cywilizowany” i „chrześcijański” nabierają bardzo niepokojącego brzmienia, szczególnie w uszach tych, o których zawyrokowano, że nie są ani ludźmi cywilizowanymi, ani chrześcijanami, ilekroć jakiś chrześcijański naród oddaje się plugawej i brutalnej orgii, jak to było z Niemcami w czasach Trzeciej Rzeszy. Za zbrodnię pochodzenia miliony ludzi w środku dwudziestego stulecia i w samym sercu Europy, cytadeli Boga, posłano na śmierć zaplanowaną w tak wyrachowany sposób, tak odrażającą i zadawaną tak metodycznie, że żadna z epok poprzedzających naszą oświęconą epokę nie była zdolna sobie tego wyobrazić, a co dopiero dokonać i udokumentować. Co więcej, ci, którzy znajdują się pod butem Zachodu – w odróżnieniu od tych, którzy go tworzą – mają świadomość, że współczesną rolą Niemiec w Europie jest stanowić bastion chroniący ją przed najazdem „nieucywilizowanych” hord, a ponieważ tym, czego chcą pozbawieni władzy, jest władza, to rozumieją bardzo dobrze, czym jest to, co my, ludzie Zachodu, chcemy zatrzymać dla siebie, i nie dają się zwieść naszemu gadaniu o wolności, którą nigdy nie zamierzaliśmy się z nimi podzielić. Jeśli o mnie chodzi, ten jeden fakt, jakim było istnienie Trzeciej Rzeszy, raz na zawsze unieważnia twierdzenia o wyższości chrześcijańskiego świata w jakimkolwiek wymiarze poza technologicznym. Białych ludzi wprawił i nadal wprawia w osłupienie Holokaust w Niemczech. Nie zdawali sobie sprawy, że potrafią postępować w taki sposób. Mocno jednak powątpiewam, by wprawił on w osłupienie czarnych – przynajmniej do takiego stopnia. Co do mnie, los Żydów, a także obojętność świata wobec niego naprawdę mnie przeraziły. W tamtych przygnębiających latach nie byłem w stanie oprzeć się wrażeniu, że tej ludzkiej obojętności, o której już i tak dużo wiedziałem, przyjdzie doświadczyć i mnie w dniu, kiedy Stany Zjednoczone postanowią mordować swoich Murzynów w sposób systematyczny, miast robić to jak dotąd, po trochu i jak się nadarzy. Przekonywano mnie, rzecz jasna, z wielką swadą, że to, co stało się z Żydami w Niemczech, nie mogło spotkać Murzynów w Ameryce, ale wówczas myślałem niewesoło, że niemieccy Żydzi zapewne uwierzyli podobnym doradcom, a co więcej – nie mogłem podzielać wyobrażenia białych o nich samych z tej ze wszech miar uzasadnionej przyczyny, że biali ludzie w Ameryce nie odnoszą się do czarnych ludzi w sposób, w jaki odnoszą się do siebie nawzajem. Kiedy biały ma do czynienia z czarnym, zwłaszcza jeśli ów czarny jest bezbronny, ujawnia się coś okropnego. Wiem to. Dostatecznie często ciągano mnie po piwnicach komisariatów i widziałem, słyszałem oraz odczuwałem na własnej skórze sekrety zdesperowanych białych mężczyzn i kobiet – wiedzieli, że nikomu ich nie zdradzę, ponieważ nawet gdybym je wyjawił, nikt by mi nie uwierzył. A nie uwierzyłby mi właśnie dlatego, że wiedziałby, iż mówię prawdę.

To, jak postępowano z Murzynem w czasie drugiej wojny światowej, stanowi według mnie punkt zwrotny w stosunku Murzyna do Ameryki. Ujmując to krótko i upraszczając nieco ponad miarę, można powiedzieć, że umarła pewna nadzieja, pewien szacunek dla białych Amerykanów zanikł. Zaczęto im współczuć albo ich nienawidzić. Trzeba wejść w skórę człowieka, który nosi mundur swego kraju, naraża się na śmierć w jego obronie, a którego towarzysze broni i oficerowie nazywają „czarnuchem”; człowieka, któremu niemal zawsze przydziela się najcięższą, najpaskudniejszą, najbardziej niewdzięczną robotę; człowieka, który wie, że biały G. I. uprzedził Europejczyków o jego podludzkim statusie (tyle, jeśli chodzi o seksualną pewność siebie amerykańskiego mężczyzny); człowieka, który nie tańczy w kasynie U. S. O. w te same wieczory co biali żołnierze i nie pija w tych samych barach co oni; i który widzi, że Amerykanie traktują niemieckich jeńców z większym poszanowaniem ludzkiej godności, niż sam kiedykolwiek od nich zaznał. I który jednocześnie, jako człowiek, jest dalece bardziej wolny w obcym kraju, niż był kiedykolwiek u siebie. U siebie! Samo to wyrażenie nabiera rozpaczliwego i przewrotnego brzmienia. Trzeba unaocznić sobie to, co dzieje się z obywatelem po tym wszystkim, co znosił, gdy wraca… do siebie – udać się, w jego butach, w poszukiwaniu pracy, mieszkania; podróżować, w jego skórze, autobusami, w których obowiązuje segregacja; zobaczyć, jego oczami, tabliczki z napisami „Biali” i „Kolorowi”, a zwłaszcza te oznajmiające „Białe panie” i „Czarne kobiety”; spojrzeć w oczy jego żony; popatrzeć w oczy jego syna; posłuchać, jego uszami, wystąpień politycznych – na Północy i na Południu; wyobrazić sobie siebie słyszącego, że trzeba „poczekać”. A wszystko to dzieje się w najbogatszym i najbardziej wolnym kraju na świecie, w połowie XX wieku. Drobnej, acz druzgocącej, zmianie optyki, jaka być może stanie się wówczas waszym udziałem, towarzyszyć będzie odkrycie, że to nie źli ludzie przynoszą zagładę cywilizacji; nie trzeba koniecznie, by ludzie byli źli – wystarczy, że będą pozbawieni kręgosłupa. Ja i dwóch czarnych znajomych, wszyscy dobrze po trzydziestce, przy czym nasz wygląd jasno tego dowodził, wstąpiliśmy kilka miesięcy temu do baru na lotnisku O’Hare w Chicago, gdzie barman odmówił nam obsługi, gdyż, jak powiedział, wyglądamy zbyt młodo. Trzeba było olbrzymich pokładów cierpliwości, żeby go nie udusić, a także wielkiego samozaparcia i nieco szczęścia, by pofatygował się do nas kierownik, który wstawił się za swym barmanem, tłumacząc, że jest „nowy” i – jak się domyślam – jeszcze się nie nauczył odróżniać murzyńskiego dwudziestoletniego chłopca od murzyńskiego „chłopca” liczącego sobie lat trzydzieści siedem. Tak, oczywiście, koniec końców nas obsłużono, ale wtedy już żadna ilość szkockiej nie mogła przynieść nam ulgi. Bar był pełen ludzi, a nasza sprzeczka była niezmiernie głośna; żaden z obecnych w barze gości nie zrobił nic, by nam pomóc. Kiedy było już po wszystkim i nasza trójka stała przy kontuarze, pijąc i trzęsąc się z wściekłości i frustracji (uwięziona teraz na lotnisku, ponieważ celowo zjawiliśmy się tam wcześniej, żeby wypić kilka drinków i coś zjeść), młody biały mężczyzna stojący nieopodal zapytał, czy jesteśmy studentami. Przypuszczam, że w jego wyobrażeniu było to jedyne wytłumaczenie wszczynania przez nas kłótni. Odparłem, że wcześniej jakoś nie chciał z nami rozmawiać i że teraz my nie mamy ochoty rozmawiać z nim. Odpowiedź w widoczny sposób go dotknęła, co z kolei sprawiło, że zapałałem do niego pogardą. Ale kiedy jeden z nas, weteran wojny koreańskiej, zwrócił temu młodemu człowiekowi uwagę, że walka, którą stoczyliśmy w barze, to również jego walka, tamten odparł: „Sumienie straciłem już dawno temu”, odwrócił się i sobie poszedł. Wiem, że to mało optymistyczna konkluzja, ale postawa tego młodzieńca jest typowa. Podobnie, jak się naocznie przekonaliśmy, wszyscy w tamtym barze stracili własne sumienie. Kilka lat temu nienawidziłbym tych ludzi całym sercem. Teraz litowałem się nad nimi, litowałem, żeby nimi nie pogardzać. A żywienie podobnych uczuć wobec własnych rodaków nie jest stanem, którego by można komuś zazdrościć.

Jednak ostatecznie to groźba powszechnego unicestwienia wisząca dzisiaj nad całym światem zmienia, diametralnie i nieodwołalnie, naturę rzeczywistości, i rzuca bezlitosne światło na prawdziwy sens ludzkich dziejów. My, ludzie, posiedliśmy moc pozwalającą nam na eksterminację nas samych; tak oto przedstawia się suma naszych osiągnięć. Odbyliśmy tę podróż i dotarliśmy do tego miejsca z imieniem Boga na ustach. Byłoby to zatem najlepsze, co Bóg (biały Bóg) jest w stanie zdziałać. Jeżeli tak, to już czas Go zastąpić – tylko czym? I właśnie tę próżnię, tę rozpacz, tę udrękę odczuwa się wszędzie na Zachodzie, od ulic Sztokholmu, przez kościoły Nowego Orleanu, po chodniki Harlemu.

  1. W oryg. rent and waistline parties – popularne wśród społeczności amerykańskich czarnych gett rodzaje imprez organizowanych w domu. W przypadku rent parties każdy z zaproszonych dorzucał się do czynszu gospodarzy. Na waistline parties opłata za wstęp była uzależniona od obwodu talii; o ile w przypadku domówek typu rent płaciło się „co łaska”, o tyle tu płaciło się „co talia”.
  2. Ain’t we, ain’t we, going to make it all right? Well, if we don’t today, we will tomorrow night.
  3. Mowa o Hendriku Frenschu Verwoerdzie (1901–1966), premierze Związku Południowej Afryki (1958–1961) i Republiki Południowej Afryki (1961–1966), twórcy polityki apartheidu i idei bantustanów, de facto rezerwatów, do których czarna ludność RPA była spychana.

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *